czwartek, 20 września 2007

Ogniu, krocz za mną!


Z listu Grzegorza:

"Witaj, pytałaś o śliwowicę. Proszę, oto przepis:

Wszystkie likiery typu śliwowica robię podobnie: ważne są proporcje: 4 kg śliwek węgierek (im bardziej soczyste tym lepiej) Może też być mieszanka: 3,5 kg małych węgierek i 0,5 kg większych soczystych śliwek). 4 litry wódki, 4 litry spirytusu.

Alkohole mieszam aby uzyskać roztwór ok. 70% i zalewam nim śliwki (śliwek nie dryluję, niewielką część nacinam, resztę pozostawiam nietkniętą, aczkolwiek umytą) Tak przygotowany alkohol nie zasuszy śliwek i nie pozwoli im się zepsuć. Całość zostawiam w butli na okres nie mniej niż 6 miesięcy (im dłużej tym lepiej – np. do czasu zebrania wiśni na wiśniówkę :-) ). Po okresie nasiąkania alkoholem (przypominam - 6 lub więcej miesięcy!), zlewam alkohol do butelek. Pozostałe w butli śliwki zasypuję cukrem. Wystarczy 2,5 – 3 kg (dobrze jeśli 0,5 kg to cukier trzcinowy, reszta 2-2,5 kg - biały). Od czasu do czasu butlą należy potrząsać, tak by cukier szybciej się rozpuszczał.


Kiedy uzyskasz już dużo soku (ok. 2-3 miesiące), mieszasz sok i alkohol odpowiednio dobierając słodkość śliwowicy (słodsza śliwowica jest chętniej pita przez dziewczyny, mniej słodka przez chłopaków).


Śliwowicę rozlewasz do butelek i w zasadzie już jest dobra do spożycia (z wiśniówką jest inaczej – wiśniówka potrzebuje czasu na dojrzewanie. Jest pyszna po ok. 3 latach). Śliwek nie wyrzucaj, zostaw ich część lub całość zalanych w śliwowicy.


Są pyszne, niewinne, słodziutkie i …. Szybko upijają, ale jak upijają… ha! Coś na ten temat może powiedzieć moja Renata.


W tym roku wg powyższego przepisu zrobiłem żurawinówkę, ale jeszcze nie wiem, czy jest OK. Na pierwszy niuch i mlask smakuje dobrze ale…. Trzeba więcej popróbować.

Pozdrawiam serdecznie i życzę owocnej (śliwkowej) pracy".


Tyle Grzegorz. Oprócz listu był też załącznik. Niepozorna półlitrowa butelka z odręcznym napisem: "Śliwowica 2005". Zmierzyłam sie z nią dziś wieczór. Ogniu... krocz za mną... do łóżka... jutro dam znać, czy zeszłoroczne śliwki to dobry środek nasenny :-)

sobota, 15 września 2007

JEŚĆ!!!


Dawno mne nie było. Zgłodniałam! Jakoś mi tak czegoś brak bez... konsumpcji. Najgroszy moment w ciągu dnia jest wtedy, kiedy już mam w głowie to, co będzie albo wiem, co mam w lodówce. I jak już mam, to przeważnie jestem jeszcze daleko od składników. A jak wpadam tam, gdzie składniki, to jestem już tak głodna, że nie potrafię się opanować. Bo już.. już... a jednak jeszcze niezupełnie... Wtedy.. pół bułki z masłem, reszta wędliny, cokolwiek, byle zagłuszyć przejmujące wewnętrzne "JEŚĆ!!!!".


Dziś mi się udało. Wytrzymać się udało!

Drżącymi ręcy wyjęłam z lodówki:

1 sporą cebulę,
2 średnie ząbki czosnku,
6 średniej wielkości pomidorów,
250 gramową kostkę sera halloumi,

Z szafki:

domowy makaron (250 gram),
oliwę,

Z ogrodu:

trochę bazylii (po pokrojeniu 2-4 łyżki),
trochę natki pietruszki (ok. 2 łyżek).



Gdy makaron już bulgotał, posiekałam drobno czosnek i cebulę, pokroiłam pomidory (usunęłam wczesniej pestki, pokroiłam resztę w kosteczkę). Halloumi ż pokroiłam w kostkę.

Zaczęłam od oliwy - rozgrzałam ją (2 łyżki) mocno na patelni, na nią wrzuciłam cebulę i czosnek, posoliłam, zżeby się nie przypaliły. Gdy zmiękły, przełożyłam do miseczki, na oliwę wrzuciłam halloumi. Smażyłam chwilę na złoto, momentami nawet na bardziej, niż złoto :-). Gdy halloumi był już śliczny i brązowy, spowrotem na patelnię powędrowała cebulka z czosnkiem, do tego pomidory, sól, pieprz, pocięte nożyczkami bazylia i pietruszka, ugotowany makaron. Zamieszałam tylko tyle, żeby całość była ciepła i mocniej niż apetyczna. I... na tależ!

Bosh! Warto było zamknąć uszy na przeraźliwy krzyk głodnych oczu :-)

środa, 15 sierpnia 2007

Smak zdobywania

No niby teorię człowiek świetnie zna. Ale.. to tylko teoria, niestety. Praktykę zdobywa się od... praktyków! Odkrywcza to ja nie jestem, neistety, ale... znów sie o tym przekonałam. A zaczęło się lata temu, gdy znienawidziłam grzyby. Będąc dziecięciem w kolebce natrafiłam na parę takich okazji i znienawidziłam i już. Ale... jakieś pół roku temu z powodu przeraźliwego marsza grania i głodowania przez cały dzień, chyciłam pierwszy talerz, jaki postawili przede mną nasi ówcześni kucharze. Pech (jak wtedy myślałam), ze to był makaron z grzybami. Nie było wyjścia. Zamknęłam mocno oczy, wzięłam głęboki oddech i ... DOZNAŁAM OLŚNIENIA! To była najlepsza rzecz, jaką dotychczas jadłam! Miało konsystencję aksamitu, a smak... połączenie subtelnej delikatności, lekkiej naturalnej słodyczy, zapachu grzybów i czegoś jeszcze... nieuchwytnego! Zjadłam, nawet talerz potem jeszcze chlebkiem oczyściłam i poleciałam do kuchni. Prosiłam, błagałam, groziłam. NIC! Zaparli się i tyle. Jak osły. Nie chcieli mi powiedzieć i już.
Ale od czego przysłowie "jak diabeł nie może..." Kosztowało mnie to parę zarwanych wieczorów i kilka butelek tak zwanego destylowanego ziemniaka. Głowa bolała, w żołądku bywało ciężko, ale w końcu mi się udało. Okazało się, ze receptura jest tak prosta, jakie morze ziemniaka wylałam, żeby sekret posiąść :-).

W sobotę weszliśmy do lasu i nakosiliśmy, dosłownie - nakosiliśmy mnóstwo kurek. W niedzielę mój mąż rozmarzonym głosem wspominał kurki w śmietanie. A że składniki były... znów stworzyłam tę ambrozję.
Oj, jak warto ją zrobić! Oj, jak bardzo warto! I mówię to ja, która grzybów do ust nie bierze!

Kurki w śmietanie takie, że dech zapiera!



duża miska kurek,
1/2 cebule,
1/2 litra śmietanki 30%
1/2 kostki rosołowej drobiowej lub takaż ilość owej przyprawy w proszku,
sól, pieprz,
masło, odrobina oliwy.

W zasadzie potrawę trzeba czynić na raty, alebo na dwóch patelniach, ja robię w ten drugi sposób.
Śmietanę wylać na patelnię, zagotować i odparować. Mieszać od czasu do czasu. Odparować mniej więcej do połowy objętości albo do konsystencji rzadkiego budyniu.

Kurki dokładnie umyć z piachu, masło z oliwą rozgrzać na patelni. Cebule pokroić w drobną kostkę, zeszklić na średnim ogniu. Zwiększyć ogień, wrzucić grzyby. Małe kurki smazyć w całości, duże pokroić. Kurki najpierw puszczą dużo wody, odparować ją prawie do zera na ostrym ogniu. W trakcie odparowywania grzybów, dodać pół kostki rosołowej lub posypać przyprawą. Lekko popieprzyć, ewentualnie dosolić, tylko z solą uwaga, bo przyprawa lubi być słona! Gdy woda z grzybów odparuje, dodać gęstą już śmietanę i zamieszać.
I podawac na gorąco. Z pieczywem - jako przystawkę, lub z makaronem jako doskonały i mocno ekslkuzywny obiad.

To jest tak dobre, ze nie chce się zaprzestać rozpasanej konsumpcji. Do dziś nie moge uwierzyć, ze sekret był tak prosty - odparowana śmietana i odrobina chemii... Chemię w kuchni omijam szerokim łukiem, ale te grzyby... to wyjątek potwierdzający regułę.
Acha - można tak przyrządzić każdy rodzaj grzybów - są równie doskonałe, co kurki!

piątek, 3 sierpnia 2007

Funeral Blues W.H. Auden



Niech staną zegary,
Zamilkną telefony,
Dajcie psu kość,
Niech nie szczeka,
niech śpi najedzony.

Niech milczą fortepiany,
I w miękkiej werbli ciszy,
Wynieście trumnę,
Niech przyjdą żałobnicy,

Niech głośno łkając samolot pod chmury się wzbije,
I kreśli na niebie napis "Ona nie żyje!"

Włóżcie żałobne wstążki na białe szyje gołębi ulicznych,
Policjanci na skrzyżowaniach niech noszą czarne rękawiczki.

W Niej miałam moją północ, południe i zachód i wschód,
Niedzielny odpoczynek i codzienny trud.
Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew,
Miłość, myślałam, będzie trwała wiecznie,
Myliłam się.


Nie potrzeba już gwiazd - zgaście wszystkie - do końca!
Zdejmijcie z nieba Księżyc i rozmontujcie słońce,
Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień,
Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się.


**********************


Stop all the clocks,
cut off the telephone,
Prevent the dog from barking with a juicy bone,
Silence the pianos and with muffled drum
Bring out the coffin,
let the mourners come.


Let aeroplanes circle moaning overhead
Scribbling on the sky the message She is Dead.
Put crepe bows round the white necks of the public doves,
Let the traffic policemen wear black cotton gloves.


She was my North, my South, my East and West,
My working week and my Sunday rest,
My noon, my midnight, my talk, my song;
I thought that love would last forever: I was wrong.


The stars are not wanted now; put out every one,
Pack up the moon and dismantle the sun,
Pour away the ocean and sweep up the woods;
For nothing now can ever come to any good

wtorek, 24 lipca 2007

Jak motyle.. :-)

Trzy posiłki. Pół godziny przed pierwszym, na czczo - owoc. Przykładowe śniadanie: chudy twarożek z takimż jogurtem i dużą ilością ulubionej zieleniny, 2-3 kromki chleba typu deska, fuuuuuuura warzyw. Trzy godziny przerwy. Obiad (przeważnie w pracy): kabanos, kawałek sera camembert, fuuuuuuuura zieleniny. Cztery godziny przerwy. Kolacja: soczewica z sosem pomidorowym i fuuuuuuurą warzyw. I da sie przeżyć. Naprawdę.
To ciężka walka, którą podejmuję już nie wiem który raz. Ale moze tym razem się uda???? MUSI! Powtarzam sobie w myśli, ze tym razem musi. Tym bardziej, że widzę pierwsze efekty, ta dieta czy moze inaczej - sposób zywienia mi bardzo odpowiada, a posiłki nie są monotonne, choć skłądające się ze średnio bogatej ilości składników. Odkryłam bardzo, w zasadzie nawet bardziej, niz sesnsowną stronę na temat Diety Montignac i stamąd czerpię natchnienie. Są porady, świetne przepisy, dokładne opisy metody i jej zasad. Strona jest naprawdę świetna, i choć nie mam na razie śmiałości odzywać się na forum, to za tym pośrednictwem - dziewczyny, dzięki!
Ale... nie o tym miało być...

Dziś cały dzien szło mi bardzo dobrze, ale wieczorem się zaczęło. Nosić mnie zaczęło konkretnie. I poczułam, że jak czegoś nie zrobię, to zwariuję. Bo poczułam... SSANIE! Przemożne, dzikie, wielkie, pożądliwe SSANIE. Na słodkie to było ssanie!!!
W desperacji chwyciłam portfel i chiałam lecieć po czekladę z okienkiem, ale tu... w drzwiach zaparł się mój mąż! Zagroził sankcjami, jeśli polezę. No i... zostałam. Ale... HA! Od czego głowa i podpowiedzi na róznych forach...

Było niskokaloryczne frappe i ... marzenia o średnio-niskokalorycznym, ale dopuszczalnym tylko nie do tego rodzaju posiłku - cieście pod chmurami wg. Nigelli :-))

Wszystko wyszperane na forum mniama i lekko dopasowane do ssącej, aczkolwiek niskokalorycznej potrzeby :-))))

Frappe

Wysoka szklanka
dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej zbożowej (ja używam zbożowo-zwykłej), czyli albo ricore (do dostania wszędzie) albo cafea (o dostania w żabce, sporo tańsza a równie smaczna jak rocore),
łyżeczka do dwóch fruktozy (w zależnosci od "słodkości" zębów)
lód, mleko 0,5%

Do szklanki wsypać kawę i fruktozę. Zalać odrobiną wody (fajna jest gazowana), ubijać mieszadełkiem do cappucino. Jak piany będzie dużo dużo i już nie będzie się w trakcie ubijania podnosić, dodać dwie kostki lodu, uzupełnić zimnym mlekiem. Ale wypas!

I chocolate cloud cake (wersja MM, do posiłku tłuszczowego)

Ciasto:
250 g ciemnej czekolady minimum 70%,
125 g masła,
6 jajek: 2 całe, 4 żółtka, 4 białka,
175 g fuktozy,


ewentualnie:
2 łyżki likieru pomarańczowego albo innego alkoholu,
starta skórka z pomarańczy
Obłoczek:
500 ml kremówki,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
ew. 1 łyżeczka likieru (lub brandy i aromatu pomaranczowego),
Gorzkie kakao do posypania

Tortownica o średnicy 23 cm
Białka ubić na półsztywno, pod koniec ubijania dodać 100 g fruktozy i jeszcze przez chwilę ubijać.
W osobnej misce ubić jajka, żółtka, masło, rozpuszczoną i schłodzoną czekolade, cukier. Wmieszać skórkę pomarańczową.

Obydwie masy delikatnie połączyć (najpierw wmieszać łyżkę białek, rozmieszać żeby masa czekoladowa była lżejsza i potem delikatnie domieszać resztę białek).

Wlać do tortownicy, w której wyłożone papierem albo wysmarowane tłuszczem jest tylko dno. Piec w 180 st. albo 30-40 minut albo do czasu az ciasto będzie matowe i popękane z wierzchu.
Środek ciasta po wyjęciu sie zapadnie.

Wyjąć, położyć w tortownicy na kratkę, ostudzić. Wyjmować dopiero, gdy będzie chłodne.

Ubić śmietanę z alkoholem. Nałożyć ją na środek ciasta, tam gdzie się tak ładnie zapadło.

niedziela, 22 lipca 2007

Droga na Ostrołękę...

Mogłabym być marynarzem. Wody się boję, ale co tam! Od czego nowoczesny sprzęt pływający w postaci dmuchanej kaczki albo rękawków do pływania :-) Mogłabym na ten przykład pływać po wodach płytkich, śródlądowych. Wolę zresztą takie rejsy - wolne, leniwe, nicniemuszące, kontemplacyjne...

Pływać chciałabym, no bo dobrze w każdym porcie (choćby i płytkim, śródlądowym) kogoś mieć. Oj jak dobrze. Super jest świadomość, że gdzie nie pojedziesz, tam zawsze ktoś na ciebie czeka. I nawet jeśli przypłyniesz bez wcześniejszej zapowiedzi, to wystarczy jeden telefon i znajdzie się para ciepłych skarpetek i kubek herbaty z rumem.

Byłam ostatnio w jednym takim porcie. I po tej wizycie zrobiło mi się miło i ciepło. To już parę dni temu, ale wciąż o tym myślę... Człowiek potrzebuje przynależności. Tę kolorowa i rozkrzyczaną przynalezność znalazłam na mniamie. I ten człowiek potrzebuje też mieć kogoś, kto myśli podobnie. I bez zobowiązań. I niekoniecznie przymusza do posiadania takiego samego zdania na każdy temat. Bo to dobrze dowiedzieć się, że każdy ma podobne problemy, wątpliwości czy przeżywa podobne uniesienia a wzrusza go zasadniczo to samo, tylko opakowane w inny papierek.
Miło jest czasami posiedzieć i tak po prostu pogadać. A najcieplej robi się wtedy, kiedy się kogoś zna "na odległość: a wchodzi się do jego domu (obcego zasadniczo), dostaje skarpetki i herbatę i siedzi, siedzi, siedzi i gada. Ot tak. O wszystkim i niczym. O ciąży, chorobie, ostatnio kupionej bieliźnie i kwiatach które sąsiadka obiecała dać do rozsadzenia. O śmieciarce, która nie może dojechać od wczoraj i cudownych nalewkach polskiego hrabiego we Francji. Bosko, że nikt nie czuje się skrępowany, że co chwila wychodzi, żeby coś sprawdzić albo popracować, a rozmowa toczy się dalej przy udziale dowolnej ilości osób.

Zasadniczo powinnam dostać komisyjnie w zęby za napisanie o herbacie. Herbata. Pac! Her... bata. Pac! Pac! Her... dobra, przyznam się... uczta jaka na mnie czekała, powaliła mnie z nóg!
Były: faszerowane pomidory na ciepło (Pycha!), hawajska sałatka z dorsza, mango i sałaty z dressingiem z curry i jogo/majo (Mniamć!), wytrawne muffiny z serem halloumi, oliwkami i suszonymi pomidorami (Niebo w gębie!) i ciasto jagodowe (Moja dieta stała się przeszłoscią!).
Byłam pod wrażeniem! Matka trójce dzieci w tym jednemu absorbującemu oseskowi, żona mężu, gospodyni domu, podsumowując - chodzący ideał.
Tak szybko minął nam czas, że zapomniałam w ogóle zapytać o przepisy. Ale muffiny, które zdaniem autorki były niedobre a mi smakowały bardziej niż mocno, sprokurowałam własnnymi siłami i dałam rodzinie do pożarcia. Nie jęczeli, jak to zwykle mają w zwyczaju, gdy im coś nie pasuje ;-) Aaaa, halloumi, którego nie miałam pod ręką, zastąpiłam bardzo podobnym, moim zdaniem, oscypkiem (najlepszy byłby niewędzony, ale takiego też brakło). Nieeeebo w mojej dłoni!

Podwieczorkowa letnia doskonałość. Czyli wytrawne muffiny z oscypkiem (serem halloumi), oliwkami i suszonymi pomidorami.

Na 12 normalnych lub 48 mini muffinów

1,5 szklanki mąki,
1 łyżeczka proszku do pieczenia,
1 łyżeczka sody oczyszczonej,
100 g sera, pokrojonego w słupki,
garśc oliwek, przekrojonych na połówki albo ćwiartki,
garść suszonych pomidorów z oliwy, pokrojonych w paseczki,
szczypta soli,

2 jajka,
1/3 szklanki jogurtu greckiego,
1/3 szklanki mleka (plus ew. ok pół szklanki),
1/3 szklanki rozpuszczonego ostudzonego masła,

Wyłożyć blachę do muffinów papilotkami.

Rozgrzać piekarnik do 200 stopni

Suche składniki (w tym ser, oliwki, pomidory) wymieszać w dużej misce.
Jaja roztrzepać w osobnej misce, dodać resztę płynów, wlać do miski ze składnikami suchymi. Szybko "niedokładnie" wymieszać. To znaczy - składniki mają być połączone, ale nie zmiksowane albo wymieszane na gładko. Ciasto ma mieć konsystencję baaardzo gęstej, grudkowatej śmietany. Jeśli w trakcie mieszania okaże się, ze całość jest za sucha, dodać mleka, do uzyskania pożądanej konsystencji.

Nakładać ciasto dwoma łyżkami, do wysokości rantu w papilotkach, dzięki temu potem babeczki będą pięknie wyrośnięte i takie mocno puchate. Piec do zrumienienia. Wyjąć, ostudzić lekko na kratce. Można podawać ze zwykłym jogurtem greckim z dowolnymi ulubionymi ziołam, można z sosem tzatziki. Kawałek nieba w gębusi!

Aaaa, jeszcze jego. Przeglądając książkę Janaro, natknęłam się na super ciacha. Już stoją w kolejce do upieczenia ;-)


No fajnie być marynarzem!

wtorek, 26 czerwca 2007

Wolnym rodnikom stanowcze NIE!



Truskawki zawierają wiele składników korzystnych dla zdrowia. Jednak zalane alkoholem mogą być jeszcze zdrowsze - wynika z najnowszych badań przeprowadzonych w Tajlandii. Artykuł na ten temat zamieszcza pismo "Journal of the Science of Food and Agriculture". Do takich wniosków doszli naukowcy z Uniwersytetu w Kasetsart w Tajlandii, którzy we współpracy z amerykańskimi naukowcami z ministerstwa rolnictwa pracowali nad metodami, które przedłużałyby świeżość truskawek w trakcie przechowywania. Okazało się, że zalane alkoholem owoce są nie tylko bardziej odporne na zepsucie, ale też zyskują na własnościach zdrowotnych. Pod wpływem alkoholu rosła bowiem aktywność obecnych w truskawkach przeciwutleniaczy - związków, które mogą uchronić komórki i tkanki przed szkodliwym działaniem wolnych rodników.
Wolne rodniki są produktami przemiany materii o działaniu silnie utleniającym, przez co niszczą cenne składniki komórek. Wyniki wielu badań sugerują, że cząsteczki te przyspieszają procesy starzenia organizmu i przyczyniają się do wielu chorób, w tym chorób serca, raka czy schorzeń neurodegeneracyjnych. Najważniejsze przeciwutleniacze truskawek należą do polifenoli oraz do antocyjanów. Osoby, które nie są miłośnikami truskawkowych drinków (np. truskawkowego daiquiris), może ucieszyć fakt, że naukowcy uzyskali podobne wyniki w doświadczeniach z jeżynami.

Noooooo, skoro naukowcy tak twierdzą, to nie mogę się dłużej opierać:


Wolnym rodnikom stanowcze NIE! (czyli nalewka truskawkowa trochę po mojemu)



1 kg dojrzałych truskawek,

25 dkg cukru,


0,5 l spirytusu plus 0,5 szklanki,

0.5 szklanki przegotowanej, przestudzonej wody,

1 limetka.



Truskawki trzymając za szypułki delikatnie zanurzać w spirytusie, umyć w alkoholu. Odłożyć do wyschnięcia. Usunąć szypułki. Włożyć do słoja, przesypać cukrem i zostawić na co najmniej godzinę, żeby puściły sok. Spirytus zmieszać z wodą, zalac truskawki. Zamknąc słój i delikatnie wstrząsnąc, żeby całośc się wymieszała. Odstawić na ok. 6 tygodni.


Po tym czasie alkohol zlać.

Limetkę wyszorować namydloną szczoteczką. Włożyć do kubka, zalać wrzącą wodą, zostawić na chwilę do wyparzenia. Z połowy owocu obieraczką do warzyw ściąć skórkę (bez albedo), wrzucić do nalewki. Dodać też pokrojoną w plastry limetę. Wymieszać, odstawić na kolejne 2 tygodnie. Po tym czasie zlać i przefiltrować.


Odstawić żeby dojrzała przez co najmniej 3 miesiące.


Jeśli nalewka ma być super aromatyczna a jeszcze trwa sezon na truskawki, to po wyjęciu skórki i cząstek limetki, znów do nalewki wrzucić kilogram świezych dojrzałych truskawek i odstawić na ok. 6 tygodni. Dopiero potem zlać i filtrować. I odstawić do dojrzewania.


To co wychodzi z tego drugiego nastawu ma aromat boskiej ambrozji. Warto spróbować!

niedziela, 24 czerwca 2007

Różowe okulary

Wreszcie chce mi się żyć! Bo jeszcze do niedawna... szkoda gadać. Nie było powodu, nie było chęci, nie było chcenia do chęci. Już myśłałam, zę coś ze mną nie tak, albo... nie tak. A okazało się, że tak, choć na opak. I że za to wszystko odpowiedzialne jest coś wielkości... baketrii? mikroba? jednej milionowej główki od szpilki? Zrobiłam badania, czarno na białym pokazały: niedoczynność tarczycy. Mam lekarstwo. I... znów mi się chce! To niewiarygodne, jak wielkiego kopa do życia daje samo poczucie, że ZNÓW człowiekowi się CHCE chcieć! Tyle tu wykrzykników, bo to uczucie równie dla mnie fascynujące, co zaskakujące. Już po raz drugi w życiu przekonałam się, jak bardzo każdy uzależniony jest od czynników od sobie nieznanych i sobie niewiadomych. I jak mało potrzeba na początek, żeby potem wszystko jakoś się "samo" układało.
Mam teraz tyle energii, że znów potrafię spojrzeć sobie w oczy w lustrze, znów potrafię cieszyć się z pięknie kwitnących wkoło kwiatów, znów uśiechnąć się na myśl o skrzących się rubinowo w słoiczkach konfiturach i dżemach z truskawek. I chociaż wieczorami padam jak dawniej, to czasami udaje mi się jeszcze przedłużych mojego "stand-bya" o godzinę albo kilkanaście minut i to też uważam za wielki sukces. W dobry humor wprawia mnie poprawnie zrobione zdjecie albo kolejny przepis, który mi sie uda znaleźć w starej książce. Wszystko, generalnie wszystko. Mam wreszcie powód, żeby wstać z łóżka. Ten powód to chęć do życia :-).

Ostatnio wieczorem, zaczęłam znów kopać w Disslowej i odkryłam boskie, bo niemożebnie pyszne i nieziemsko proste lody. Niewiele myśląc, zrobiłam. Warto było, to słabe określenie. Co prawda nie sa w konsystencji jeszcze tak kremowe jak lody sklepowe, które dla mnei uchodzą za ideał, ale... jest w nich coś zniewalającego i obezwładniającego. To połączenie smaków, ta wyważona proporcja składników, te świeże owoce! Warto je zrobić, nawet bez maszynki do lodów, powinny się udać.


Lodowa, truskawkowa doskonałość (czyli zupełnie zwykłe lody oglądane przez różowe okulary)


5 żółtek,
0,5 litra kremówki,
18 dag cukru,
3/4 litra truskawek (poziomek, malin etc)



Żółtka dobrze ubić z cukrem. Dodać kremówkę. Całość podgrzewać, az masa dobrze zgęstnieje. Pilnować, zeby sie na zagotowało, bo będzie słodka jajecznica. Brrr :-)
Truskawki rozgnieść widelcem. Albo zmiksować, ale delikatnie i tylko tak, żeby owoce troche rozdrobnić. Fajnie jest, jak oprócz smaku prawdziwej truskawki, czuje się też kawałki owoców. Nie za wielkie, bo wtedy zamieniają się w lodowe bryły, tylko takie "lekko grubsze" cząstki.
Ostudzić, wlać mieszankę do maszynki do lodów, zamrozić.

Nie próbowałam, ale wydaje mi się, że i bez maszynki można sobie poradzić. Wystarczy postąpić jak z sorbetem. Czyli ostudzić, wlac do pojemniczka i mrozić, co pewien czas mieszając widelcem. Chodzi o to, żeby rozbić kryształki lodu i zamarzającego gładkiego truskawkowego jeziora, zrobić zmrożony różowy śnieg.

Wyjąć na ok. 15 minut przed podaniem, żeby "doszły". Wtedy podawać. Nie mają konsystencji lodowego kremu ze sklepu, ale smakiem biją każde truskawkowe lody, jakie dotychczas jadłam!

A jeśli nie w postaci lodów, to KONIECZNIE trzeba zrobić te mieszaknę i podać ją w postaci prawie zmrożonej, czyli w postaci tzw. szejka. Wystarczy wstawić na trochę do lodówki i pozwolić zmarznąć mieszance tak by się z niej zrobiła gęsta lodowo-śnieżna paciaja. A potem... raczyć się i raczyć. I nie móc przestać...

wtorek, 5 czerwca 2007

No zachodź już, zachodź... :-)

Rzadko kiedy jadamy razem. Rzadko, bo moje godziny pracy na to nie pozwalają. Ale jak już się uda, to bardzo się staramy. Żeby usiąść, wyłaczyć telewizor a pilota wyrzucić przez lewe ramię. Wbrew pozorom - to nie takie "Ą", "Ę", chociaż i takie hocki-klocki się zdarzają. Ale miło jest usiąść rano w ogrodzie i mrużąc oczy od blasku podnoszącego się powoli słońca, wypić kawę, chrupać tosty i rozkoszować się chwilą. Dziś udało sie taką chwilę złapać, ale przy słońcu zachodzącym.
Słońce więc sobie powoli zachodziło, a ja poczułam ochotę na coś orzeźwiającego, kolacyjnego i takiego, czym nawet moje dziewczynki nie wzgardzą. Zajrzałam do lodówki, a tam zestaw mocno nietypowy: trochę zieleni, ciasto jufka, turecki ser, keczup, a w schowku trochę puszek i siatka orzechów włoskich, które właśnie dostałam od mojej cioci-babci. Zasadniczo wtedy opadłam z sił. Ale... po chwili mnie olśniło! I z tego nagłego przebłysku i późniejszego stanowczego działania wyszło coś, co bardzo, bardzo lubię. Co syci, ale też orzeźwia, jest mocno smaczne i co ważne - nadaje się i na kolację jedzoną palcami w ogrodzie i na Bankiet w Ogrodach.

Mocno orzeźwiająca, cudownie zielona w smaku sałatka.




1 róża brokuła,
1 puszka kukurydzy,
garść-dwie orzechów włoskich plus kilka ładnych połówek do przybrania,
1 ogórek wąż,
majonez, sól, pieprz


Brokuła ugotować na pół twardo. Nie może być miękki, bo rozpadnie się w sałatce. Ostudzić, podzielić na różyczki. Kukurydzę osączyć z zalewy. Ogórka obrać i pokroić w grubą kostkę. Orzechy posiekać niezbyt dokładnie. mają być w sałatce wyczuwalne. Wszystkie składniki połączyć, dodać majonez (składniki mają być nim otoczone nie utopione), posolić popierzyć.




Ta sałatka to dla mnie kwitnesencja zieloności. Trudno to opisac, ale smak ma właśnie... zielony. Na wiosnę jest boska!

niedziela, 3 czerwca 2007

Grzech lekki

Jestem grzesznicą, nie zaprzeczę. Potrafię robić to wszędzie. Bez skrępowania, skrupułów i zawstydzenia. Pożądanie bywa tak silne, że po prostu, mimo świadomości przebywających wkoło ludzi, nie potrafię się opanować. Chęć popełnienia grzechu dopada mnie o różnych porach i w różnych miejscach. I przeważnie... zwycięża. Na myśl o boskim zapachu, cudownym gęstym soku płynącym po palcach, idealnym kształcie i aksamitnej powierzchowności po prostu nie mogę się opanować. I nawet specjalnie nie chcę. To jedna z cudowniejszych przyjemności na świecie. Przyjemności, której z lubością mogę się oddać zawsze i wszędzie. A mogę niestety tylko, gdy nadchodzi lato. Mój boski przedmiot pożądania jest równie ulotny, jak falujące na wietrze, pachnące słońcem trawy łąk. Trzeba bardzo mocno pracować nad tym, żeby nie przegapić momentu, kiedy owo boskie stworzenie jest najsmaczniejsze.

Najlepiej grzechowi oddać się na łące. Siedząc tuż obok pola, na którym równymi rzędami ktoś kiedyś zasadził tysiące malutkich krzewinek. Po dwóch-trzech latach te krzewinki stały się pokaźnymi krzakami, które, gdy patrzeć na nie z góry nie zapowiadają nic ciekawego. Ot, zwykłe zielsko. Ale gdy się położyć i odgarniać liście... Ten widok mocno podrażni wypobraźnię a ślinianki skłoni do intensywnej pracy. I wtedy wystarczy już tylko rwać. I... grzeszyć. I grzeszyć. I grzeszyć. Bez skrępowania, skrupułów i zawstydzenia. Czas dogodny do grzechu jest w końcu tak krótki!

No cóż... jestem grzesznicą. I dobrze mi z tym. A truskawki najlepiej smakują gdy są mocno dojrzałe i wygrzane słońcem i zrywa się je prosto z krzaka... Aaaach, no kiedy będzie ten pierwszy raz?





A propos! Najlepszy początek obiecującego wieczoru, to szampan z truskawkami. Jeśli akurat to nie środek słonecznego lata i sezonu truskawkowego, to do mocno schłodzonego szampana dodaję mrożoną truskawkę i listek melisy. A nawet jak jest środek lata, to świeże, dorodne truskawki wkładam też na trochę do zamrażarki. I takie na wpół zamrożone owoce wrzucam do kieliszka. Żaden dobrze zapowodający się wieczór nie skończył się chyba jeszcze po takim wstępie klapą ;-)

czwartek, 31 maja 2007

meravigliosa creatura


Poniedziałek, ok 13.00

Mała dziewczynka z długimi ciasno splecionymi warkoczami siedzi przy stole i pracowicie rozpracowuje miskę parujacego jeszcze marakonu posypanego cukrem i polanego kwaśną śmietaną. W roli głównej: makaron świderki.

Wtorek, ok. 13.00

Ta sama dziewczynka siedzi nad tą samą miską. Dziś inne danie: parujący jeszcze makaron, polany śmietaną, posypany grudkami twarogu i cukrem. W roli głównej: makaron muszelki.

Środa, ok. 13.00

Mała dziewczynka z kitkami i czerwonymi kokardkami wcina z zapałem makaron nitki, posypany cukrem, polany śmietaną i musem z truskawek.

Czwartek, ok. 13.00

Babcia wychodzi z kuchni, żeby nie patrzeć jak mała dziewczynka z ciasno splecioną koroną na głowie zajada ze smakiem makaron wstążki posypany cukrem i polany kwaśną śmietaną...

Piątek, ok. 13.00

Mała dziewczynka z błogością na twarzy wciąga w czeluście paszczy uśmietaniony i ucukrzony makaron nitki. Śmietana rozpryskuje się na policzkach, ubraniu i włosach. Młoda niczym nie zrażona, sięga po następną porcję...

Sobota, ok. 13.00

Dobrze, że dziś wolne i zamiast Babci, to Mama objęła wartę nad pełną miską parujących świderków polanych śmietaną i posypanych cukrem...

Niedziela, ok 13.00

Dziś odmiana! Rosół z makaronem! A na drugie... muszelki z truskawkami, cukrem i śmietaną!












Do dziś zastanawiam się, jak one to wytrzymały. Był czas, wiem to na pewno, kiedy na śniadanie, obiad i kolację jadałam WYŁĄCZNIE makaron. Bo nic innego mi podobno nie smakowało. Naprawdę podziwiam te kobiety. Na ich miejscu już na pewno swoją własną córkę groźbą, prośbą albo płaczem zmusiłabym do jedzenia czegokolwiek innego. No jak tak można na samym makaronie... a jednak... i co ciekawe - do dziś na myśl o makaronie z cukrem i śmietaną robi mi się... błogo. Co więcej - jestem gotowa rzucić i sprzedać dosłownie wszystko za miskę gorących jeszcze, parujących świderków z lodowato zimną kwaśną śmietaną i skrzypiącym podczas gryzienia kryształem. Nie kuszą mnie ani cynamony, ani owoce, ani inne wymyślne dodatki. Nic! Klasyka to podstawa.

Klasyką w moim domu było też to, że makaronu po ugotowaniu nie przelewało się zimną wodą, tylko do gorącego wkładało większe lub mniejsze kawałki świeżego masła i mieszało odrobinę, żeby masło się stopiło i błyszczącą warstewką pokryło każdy najmniejszy nawet kawałek makaronu. Ta klasyka została mi we krwi. I robię tak do dziś. I musze przyznać, że tego smaku nie pobije nic! Nawet na zimno wyjadam często z miseczki po kryjomu taki omaślony makaron. Toż to niebo w gębie! Kluchy kocham miłością wielką. A jeszcze od chwili, kiedy Magda z Mediolanu napisała, jak zrobić genialny domowy makaron i jak w PRZYDASIOWNI mam prawdziwie boską mąkę makaronową, nie jestem już w stanie przemóc się do kluch kupowanych "na mieście".

Magdziny przepis jest genialny w prostocie, a wykonany z najprawdziwszej mąki makaronowej, daje efekty iście nieziemskie! Gianna ma rację - to Cudowne stworzenie!


100 g mąki makaronowej,
1 duże jajko,


Całość dobrze wymieszać, zrobić nielepiące sie do rąk ciasto. Rozwałkować cieniutko. Pociąć na nitki, wstążki, zrobić płaty lasagnii. Pozwolić leciutko przeschnąć. Gotować w osolonym wrzątku. Mamma mia! Jakie to boskie!

wtorek, 22 maja 2007

Masz zielone?

W zasadzie sama do końca nie mogę sie zdecydować. Ale wydaje mi się, że już w tej mojej niepoukładanej głowie cođ kiekuje. Że przez niedomknięte okna coraz częściej wdziera się ciepły południowy wiatr. I wraz z upływem lat przekonuje mnie do miiejsc, w których powstał jako malutki Zefirek i został wychowany przez rodziców na mocarny, niesiony prądami powietrznymi, żywioł. Coraz częściej, gdy siedzę w ogrodzie, patrząc jak brykają wszystkie okoliczne maluchy, wydaje mi się, że kiedyś już, gdzieś, coś... Ale za mało mam jeszcze czasu na skupienie i nie potrafię do końca rozszyfrować, co to za kraina... Wiem, że na pewno jest zalana słońcem i cudowną, bujną zielenią. Mam dwa typy. ziś coś o jednym z nich. Tym dalszym co prawda, ale mocno rozkrzyczanym, kolorowym, pachnącym oliwą, suszonymi w słońcu pomidorami i boską zielenią....

W swojej ignorancji sądziłam, że szpinak, żeby był jadalny, musi być potraktowany wrzątkiem. O słodka naiwności! Nie musi, choć może. A jak nie jest tak traktowany, to oddaje całą pełnię smaku i aromatu. Wygląda do tego bosko i jest normalnym warzywem, które potrafi być smaczne bez większych kombinacji!

Boski szpinak


Duża miska przebranych i umytych liści świeżego szpinaku,
Pól słoiczka suszonych pomidorów w oliwie,
Oliwa z pomidorów,
1 kostka ziarnistej fety,
0,5-0,7 szkl pestek słoneczkina, uprażonych ew. prażone pestki pinii,
ew. 4 plastry szynki parmeńskiej/kumpiaka/innej szynki wędzonej na surowo,
Odrobina soli i pieprzu




Do miski wrzucić szpinak, co większe liście porwać. Fetę pokruszyć na drobne grudki, dodac do liści. Pomidory pokroić w paseczki, też wrzucić do środka. To samo ze słonecznikiem. Wszystko odrobinę posolić i popieprzyć, dodac troche oliwy z pomidorów, wymieszać. Jeśli będzie zbyt suche, dodać oliwy. Gdy będzie już takie jak ma być, pokroić szynkę w cienkie paski i posypać nimi sałatkę.

Jest boska z dobrym winem, jedzona w cienistym ogrodzie na późne śniadanie albo wczesną klację albo z jakiejkolwiek innej okazji...

To moje odkrycie ostatnich dni. Nie mogę się nim nacieszyć!

sobota, 5 maja 2007

Nieznośna lekkość bytu

W zasadzie to się cieszę, że nie zrobiłam sobie długiego weekendu. W zasadzie to się ciesze, że nie wyjechałam na jakiś wywczas. W zasadzie, to... miło jest mieć ogród, w którym jak się chce, to można usiąść z kubkiem kawy i poczytać książkę, patrząc jak bąble wszelkiej maści i wieku przekopują trawnik sąsiadów ;-). Super jest ciepło się odziawszy, stojąc na skraju tarasu myśleć, jak to inni marzną nad jakimś mokrym jeziorem, bezskutecznie próbując rozpalić kominek ta jedną mokrą zapałką... Wszystko fajnie, jak pada i wieje i jest ogólnie do kitu. Niefajnie jednak zaczyna robić się wtedy, kiedy wychodzi słońce, słupek rtęci przypomina sobie o swoich podstawowych obowiązkach i po kilkudniowym lenistwie wreszcie pracowicie zaczyna piąć się w górę, a człowiek tak stoi i stoi na tym skraju tarasu i głupawo wpartuje się w coraz czystsze niebo.
Wtedy to nawet krew może zalać. No bo skoro inni pojechali, to znaczy, że jednak miło spędzą czas. Że bedzie spacer, fotografia, jezioro, węgiel, mięso, warzywka i trunki. A tu... w lodówce na dobre rozgościł się zaprzyjaźniony pingwin, grill smętnie stoi zakurzony w kącie ogrodu, a najbliższy węgiej jest na dolnym pokładzie kopalni Zofiówka w Rudzie Ślaskiej.
Skąd wiem, że krew może zalać? Ha! Dziś wreszcie wyjrzało słońce i zrobiło się ciepło. Dzieci hasały, muchy ożyły, a ja... miałam chyba mocno głupią minę tak stojąc i myśląc o tym, ze inni siedzą i się lenią, a ja wieczorem musze do pracy. I jak tak stałam i myślałam z głupią mina, to poczułam, że... wstąpiła we mnie nowa moc. Przegoniłam pingwina, zaprzyjaźniłam sie z wyjątkowo dobrze zaopatrzonym sklepikiem osiedlowym, zajrzałam do schowka i odkopałam sprzęt, który sprawił że od razu wiedziałam, ze to nie będzie stracone popołudnie.

Raclette

Niby małe a wielkie, niby technika a prościzna, niby beleco, a jednak! Boskie urządzenie! Czyściutkie, sprawne, miłe i sympatyczne! Nawet w deszczu pozwala oderwać się na chwilę od rutyny codziennego obiadkowania. I jak trzeba, to udaje, że jezioro tuż tuż, grzyby rosna dziko jak... grzyby po deszczu, a idylliczny widok przysłania jedynie tak podstępnie i kretynsko postawiony dom sąsiadów.

Na pierwszy ogień poszły cevapcici. A w zasadzie moja własna wariacja na ich temat. W necie znalazłam wiele przepisów:


1) 500 g mielonego mięsa, 3 cebule, 1 łyżka mąki, sól, pieprz, pół łyżeczki słodkiej lub ostrej papryki, 1 łyżeczka majeranku, mąka do panierowania,
2) 1 kg mięsa, 5 dużych czerwonych cebul, 5 dużych ząbków czosnku, 1 łyżka soli, 1,5 łyżki pieprzu czarnego mielonego, 2 łyżki papryki słodkiej papryki, 2 łyżki papryki ostrej, 2 łyżki suszonej natki pietruszki, 2 łyżki oleju, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 50 ml wody mineralnej,
3) 0,5 kg mielonego mięsa woł-wieprz, 2 średnie cebule, jajko, bułka, natka pietruszki, papryka peperoni w proszku, sól, pieprz.

Ja, na wszelki wypadek, tak żeby nie usłyszeć: "mamo, co to to okropne zielone w tym mięsie?????", albo: "co to takie czerwone", albo tysiąca innych uwag, których nawet nie potrafię sobie wyobrazić, zrobiłam "prawie" cevapcici, czyli zwykłe kotlety mielone w niezwykłym anturażu. Dobrawiłam po swojemu mielone, nabiłam je na szaszłykowe patyczki, opanierowałam w pokruszonych drobno płatkach sniadaniowych (mamo, kiedy znów nam zrobisz te dobre chrupiące kotleciki???) i położyłam na racletowym grillu.

Obok nich spoczęły dumnie i uroczyście zamarynowane wczesniej piersi kurczaka. A że lubię je bardzo prosto i bardzo pachnąco, to za marynatrę posłużyły jedynie: duża ilość czosnku, sól i trochę oliwy.

Miałm też ugotowane wczoraj młode ziemniaczki, które wołały głośno z lodówki o nową gustowną grillową odzież w brązowo-czarne paseczki.

Do tego ogromna micha sałaty z pomidorem, papryka, cebulowymi krążkami, jedrnym szczypiorem i fetowymi kostkami (obok na talerzyku, bo oczywiscie nie wszyscy lubia). To wszystko skropione oliwą, sokiem z cytryny i posolone i popieprzone do smaku.

A że raclette nie można się nacieszyć tak od jednego razu, po dłuższym odpoczynku był deser. Też raclettowy off course!

Kiedyś aż mnie ścisnęło w dołku, jak obejrzałam jeden z odcinków programu Nigelli. I grilla i czekoladę ubóstiwam jednako. Nie mogłam sie więc oprzeć idei przeniesienia przepisu na grillowanego ananasa z sosem czekoladowym na grunt grilla inaczej.

1 dojrzały ananas,
Troche cukru demerara,
200 g gorzkiej czekolady,
125 ml malibu,
2 łyżki cukru pudru (zależy od tego jaka gorzka jest czekolada),
125 ml kremówki
bambusowe patyczki do szaszłyków,

Przygotować patyczki (w wersji grilowej wymoczyć je dobrze w wodzie - ok. 20 min.). Obrac ananasa, wykroić środek, pokroić go w "ósemki". Nadziać ananasa na szpadki. Obtoczyć go w cukrze demerara i położyć na grillu (lub raclette).

W miedzyczasie w ganku o grubym dnie rozpuścić czekoladę, cukier, malibu i śmietankę. Kiedy wszystkie składniki już sie dobrze połączą, przelać sos do małych miseczek (tylu, ilu jest jedzących).

Gdy cukier na ananasie się skarmelizuje, maczać owoc w sosie i delektować się.

Genialnie proste! Genialnie pyszne! O znośna lekkości bytu!

sobota, 28 kwietnia 2007

o(D)czarowanie

Ubóstwiam patrzeć na słonie. Najbardziej fascynują mnie ich ogromne uszy. Wielkie płachty szarego materiału chłodzące ogromne ciało w czasie upału. Boski widok. Też kiedyś próbowałam... ale... moje uszy były zielone i delikatne. Rwały się przy dłuższym użytkowaniu. No cóż... dziecięca wyobraźnia... Ale było ich zawsze w ogrodzie tyle, że można było zrywać dzień w dzień i co dzień i wciąż i... jeszcze zostawało. Od kiedy tylko pamiętam w naszym ogrodzie rósł rabarbar. Był ogomny, rósł mocarnymi kępami pod wiśniami. Za każdym razem gdy się bawiłam, to wyrywałam mięsiste czerwone łodygi i "gotowałam" z nich swoje potrawy. Wielkie, lekko szorstkie od spodu liście z mocnym żyłkowaniem, pokrojone, przypominały liście botwinki w zabarwionym surowym burakiem młodym "barszczyku". Pokrojone w plastry łodygi udawały, w zależności od potrzeby, albo plasterki ogórka albo pomidora malowniczo ułożone na "kanapkach" dla lalek. Czasami też były włanie uszami słonia, który przedziela się przez zarośnięte chaszcze... Na forach kulinarnych czytam, że rabarbar to rarytas. Że pyszny, obłędny, ze super... Mocno mnie to dziwi, bo rabarbar u nas jadało się... obrany ze skórki i żyłek i maczany w grubym krysztale. Nic więcej! No, może jeszcze kompot. I poza tym - jakoś nie bardzo go pamiętam. Taki był niepozorny, kwaskowaty, taki... pospolity...

Dziś poszłam po zakupy na rynek. Szłam, wybierając wzrokiem co ładniejsze owoce i warzywa, w pewnym momencie zobaczyłam młody, świeży rabarbar. Wiedziona jakims impulsem poprosiłam o pęczek. Teraz lezy i czeka w lodówce. Może odczaruję uprzedzenia dzieciństwa?

Juz wiem, ze na pewno zrobię ciasto, ale... znalazłam też coś ciekawego. Przepis nie mój, więc wymaga dopracowania. Ale spróbować warto, tym bardziej, ze ten rabarbar taki kusząco młodziutki...

Rabarbarówka:

0,7 litra wódki,
2 pędy rabarbaru,
skórka z połowy cytryny,
1-2 goździki,
mała laska cynamonu,
3 łyżki cukru,

Zmiażdżyć rabarbar w moździerzu. Wsypać miazgę do słoja, zasypać cukrem. Zostawić do lekkiej fermentacji na co najmniej dwa dni.

To juz zrobione.


Za kilka dni dalsza częsc rabarbarowej odysei, bo przeciez jak sfermetuje, to: dodać gożdziki, cynamon, skórkę cytrynową i zalać wódką. Zostawić w ciemnym i chłodnym miejscu na co najmniej trzy tygodnie. Wstrząsać codziennie. Po tym czasie przefiltrować i wlać do butelek. Mimo, że jest gotowy do picia od razu, to jednak lepiej smakuje, jeśli przegryzie się przez co najmniej trzy miesiące.

Ale zanim bede wiedziec, czy nalewka to wielka porazka czy moze cos naprawde smacznego, to zrobie... zrobię sernik! A w zasadzie serniczek, czyli rabarbarowo-serowa tarte:

Serniczek z rabarbarem:

Spód:

1 szklanka mąki,
1/4 szkl. cukru,
1/2 szklanki masła,

Owoce:

3 szklanki pokrojonego rabarbaru,
1/2 szklanki cukru,
1 łyżka mąki,

Ser:

250 g serka kremowego,
1/2 szkl cukru,
2 jajka,

Glazura:

400 g kwaśnej śmietany,
2 łyżki cukru,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,

1 łyzka maki ziemniaczanej,

Zanim zrobilo sie to:



Musialam:

Rozgrzac piekarnik do 190 stopni. W misce zrobilam kruszonkę z mąki, cukru i masła. Wylepilam nią blaszkę o średnicy 23 centymetrów.

Połączylam pokrojony rabarbar, cukier i mąkę. Wyłozylam na surowy spód. Pieklam ok. 15 minut. Wyjelam z piekarniak.

Obniżylam temperaturę piekarnika do 175 stopni.

W miedzyczasie połączylam serek z cukrem, ubijalam aż masa stanie się kremowa. Dodawalam po jednym jajku, kolejne dopiero jak pierwsze bylo już bardzo dokładnie wmniesznae i ubite. Wylalam mase na gorący jeszcze rabarbar.

Pieklam ok. 45-50 minut (aż masa będzie dobrze ścięta).

Znow w miedzyczasie połączylam śmietanę, cukier, make i ekstrakt. Wylalam na tarte. Pieklam jeszcze ok 10-15 minut. Pozwolilam stygnac razem z piekarnikiem.

To nie jakas ekstrawagancja, ale mila przyjemnosc na podwieczorek. Interesujaca i inna. Boska w formie tartaletek.


wtorek, 24 kwietnia 2007

Naszego Klubu tęcza...

Pytanie na dzień dobry. Co robi szef Komitetu Stałego Rady Ministrów? Odpowiedź: pracuje do upadłego. Od wczoraj honorowy obywatel Włoszczowy, Przemysław Edgar Gosiewski wyznał, że tak się dla nas poświęca, że jego dzień pracy zaczyna sie o 6.00 rano a kończy o północy.
Czyli ni mniej ni więcej bite 18 godzin na dobę ciężko dla nas pracuje i się poświęca - minister Edgar - naszego rządu wielobarwna tęcza.
No to teraz chwilę o efektach tej pracy.

Po pierwsze: niewypowiadziana wdzięczność mieszkańców Włoszczowy za połączenie kolejowe z wielkim światem - jeśli za taki uznać Warszawę i Kraków.
Po drugie: najsłynniejszy peron IV Rzeczpospolitej - kto wie czy nie sławniejszy nawet od Juana Peróna - dyktatora Argentyny.
Po trzecie: zapowiedź dalszego niebywałego rozwoju kielecczyzny - m.in. poprzez budowę lotniska umożliwiającego temu niezwykle prężnemu - potencjalnie - regionowi połączenie z jeszcze większym światem...
Tylko po co? - zapytałby ktoś... No jak to. Jeśli nasz najbardziej zapracowany minister w historii polskiej państwowości, ma odpowiadać za zorganizowanie w Polsce Euro 2012 - to gdzie powinien odbyć się finał? W Warszawie, Kijowie? Przecież, że we Włoszczowie.
No dobrze, pożartowaliśmy sobie - to teraz już poważnie.
Krótka lekcja historii powszechnej. Otóż, panie ministrze Przemysławie Edgarze. Podobnie jak Pan - czyli 18 godzin na dobę pracował onegdaj prezydent USA Jimmy Carter. Skutki były takie, że na koniec jego kadencji - Stany Zjednoczone pogrążały się w głębokim kryzysie gospodarczym, a Związek Sowiecki spokojnie zdobywał kolejne przyczółki w Ameryce Środokowej. Po Carterze nastał Ronald Reagan, niewątpliwie jeden z najwybitniejszych amerykańskich przywódców XX wieku. Wyciągnął USA z kryzysu i rozmontował ZSRR.
Do pracy w Białym Domu zabierał sie około 11.00. Przeznaczał na nią nie więcej niż 6 godzin dziennie. Zasłynął też m.in z licznych bon motów. Jeden z nich dedykuję ministrowi Gosiewskiemu i innym zapracowanym ministrom: "W sprawach wagi państwowej, budźcie mnie bez względu na wszystko, nawet w trakcie posiedzień rządu."
Ronald Reagan po prostu wiedział, że tak naprawdę nie chodzi o to, ile godzin, tylko... jak!

To nie moje, to mojego kolegi Mariana. Nie moglam sie oprzec, facet jest genialny...

piątek, 20 kwietnia 2007

Do booooooooju Polsko!

To stało się w środę 18 kwietnia. Ta data niewątpliwie przejdzie do historii Polski. A wszystko zaczęło się skromnie i tak, ze nikt, przyznajmy to szczerze, nie wierzył, ze skończy się tak jak skończyło...

Środa 11.30:

Zaczyna sie ceremonia ogłoszenia gospodarza Euro 2012.

11.31:

Na mównicę wychodzi Rzecznik Komitetu Wykonawczego Europejskiej Unii Piłkarskiej William Gaillard. Zapowiada krótki film, przypominający wszystkie trzy kandydatury (Włochy, Chorwacja/Węgry, Polska/Ukraina).

11.33:

Gaillard oznajmia z uśmiechem: "a za chwilę prezydent UEFA Michel Platini ogłosi to, na co wszyscy tak czekają"

11.33

Platini wchodzi na mównicę. Trzyma w ręku zaklejoną dużą szarą kopertę. Usmiecha się szeroko. Zaczyna mówić. Wie jak budować napięcie. Bo zaczyna od... wyrażenia solidarności z przeżywającym kłopoty zdrowotne Diego Maradoną. Wszyscy gryzą paluchy z niepokoju. Platini otwiera kopertę. I mówi: "ORGANIZATOREM EURO 2012... zawiesza głos... i powoli wyciaga z koperty kartkę... ZOSTAJE... kartka wolno wysuwa sie z koperty... wszyscy zastygają... i zanim jeszcze wypowiada te zaskakujące dla wszystkich słowa... widzę, jak na wyciąganej kartce od lewej strony pojawiają sie ogromne drukowane litery: POL... i pod nimi... UKR... ZOSTAJE POLSKA I UKRAINA!".

11.34

Ryk radości, jaki wyrwał się z naszych gardeł... no czegoś takiego jeszcze nie słyszałam... euforia, radość, niedowierzanie, CUD!

Niby kibolem nie jestem, ale... to ogromne przedsięwzięcia i wydarzenie bez precedensu. Co by nie mówić - ogromna szansa. Są różne teorie dlaczego, ale przeważa jedna - wygraliśmy, bo jeseśmy - paradokslanie - krajem zacofanym bez infrastruktury i związaliśmy sie z Ukrainą, którą Europa bardzo mocno chciałaby wyciągnąć spod wpływów Rosji. Niezaleznie od tego dlaczego - ciesze się. Ciesze się bardzo. Mocno.


Do BOJU POOOOOOOOOLSKOOOO!






Od czasu ogłoszenia wyniku na nic nie mam czasu. W firmie jest tyle roboty, ze nie zdanżam. A jak zdanżam, to jestem tak zmęczona, że zasypiam na pustej taczce... ale nie ma zmiłuj. Jakoś to trzeba uczcić. Wymyśliłam więc coś takiego:

Piłeczki okolicznościowe:

1 puszka mleka skondensowanego słodzonego,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej,
1,5-2 szklanek grubo krojonych orzechów (najlepiej mieszanych)
300 gram gorzkiej czekolady,

Mleko w puszcze gotować przez co najmniej 4 godziny, ostudzić. Jak będzie zupełnie chłodne, otworzyć puszkę, przełożyć do garnuszka, delikatnie podgrzać, aż zrobi się lekko płynne i plastyczne. Ekstrakt lekko podgrzać, tyle, zeby dało się w nim rozpuscic kawę, dodac do mleka razem z orzechami. Wszystko dokładnie wymieszać. Pozwolić ostygnąć, potem włożyć do lodówki i dać zastygnąć. Gdy zgęstnieje, nabierać łyżeczką małe porcje i toczyć z nich kuleczki. Gotowe kuleczki włożyć do lodówki, żeby zastygły. Rozpuścić czekoladę, ochlodzić. Zimne kulki maczać w rozpuszczonej czekoladzie, odkładać na kratkę do wyschniecia.

Pięknie wyglądają w malutkich papilotkach.
Jesliby masa po dosypaniu orzechow wygladala na zbyt plynna nawet po wyjeciu jej po nocnym lezakowaniu z lodowki, to bez obaw mozna dodac jeszcze orzechów albo mleka w proszku. Dosypywac po trochu, na oko aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
No to....




DO BOJU POOOOOOOOOOLSKO!!!!!!!!!!!!

wtorek, 10 kwietnia 2007

Coś ekstra. Ekstradycja!

Prezes Ochódzki: To co wy w ogóle robicie?
Aleksanda Kozel: Gadamy. O właśnie, powiedz mi, co to jest właściwie tradycja. On ciągle o to pyta. Mówi, że to jakaś dziewczynka.
PO: To debil! Tradycja to jest... coś ekstra.

AK: Ekstradycja?

PO: Taaa.. To jest przy... porwaniach samolotu, jak bandyta porywa samolot to możemy go żądać z powrotem, właśnie na zasadzie tej tradycji... to stara tradycja. Jeszcze od początku... lotnictwa. Ekstradycja.

A u mnie ani tradycji, ani ekstradycji. Nic. Nul. Zero. Ani lotniczej, ani morskiej! Jak to jest, że inni wiedzą, jak a ja nawet nie próbowałam? Aż wstyd, pomyślałam kombinując świąteczne menu i... otworzyłam książkę na rozdziale: Mazurki. Szukałam, wertowałam, czytałam. Wybrałam. I okazało się, słusznie i w przysłowiową dwudziestkę! Były dwa - biały i (prawie) czarny. Ten pierwszy, z przepisu Wisły wyszedł przepyszny i ... uroczo popękał schnąc grzecznie na komodzie. Ten drugi... mmm.. bajecznie czekoladowo-wiśniowo-marcepanowy na drożdżowym spodzie. To definitywnie odkrycie tegorocznych świąt! Nie jest dramatycznie przesłodzony, jak to mazurki mają w zwyczaju i z racji ciasta - może też służyć jako naprawdę wystawne, aczkolwiek proste i szybkie w wykonaniu ciasto nawet na najbardziej ekskluzywne okazje, w tak zwanych "ludzi".

Wypróbowałam do niego ciasto drożdżowe dojrzewające przez noc w wodzie.

Na cztery mazurki wielkości kartki A4:

1/8 litra mleka,
1/4 kg cukru,
15 dag masła,
4 żółtka,
1/2 kg mąki,
3 dag drożdży,

Z podanych składników (ale bez cukru i bez wyrastania zaczynu) zagnieść normalne drożdżowe ciasto. Włożć do wysmarowanej tłuszczem serwety albo pieluchy. Zawiązać luźno, żeby miało gdzie wyrosnąć. Włożyć do naczynia z zimną wodą na całą noc. Zostawić w chłodnym miejscu. Następnego dnia dodać cukier, znów zagnieść. Gdyby lepiło się do rąk, podsypać mąką. Ma być dość luźne, ale nie całkiem i już nie może lepić się do rąk. . Przykryć, odstawić na godzinę do wyrośnięcia. Po tym czasie ponownie zagnieść, rozwałkować na grubość ok 1-1,5 cm. Z ciasta zrobić wałeczki i obłożyć nimi boki, robiąc rancik.



Nadzienie:

400 gram migdałów mielonych,
4 białka,
pół szklanki cukru pudru,
2 opakowania mrożonych wiśni albo wiśnie surowe, wydrylowane,
400 gram gorzkiej czekolady,
400 ml kremówki,
4 łyżki masła,
płatki migdałowe (mogą być uprażone)

Migdały, cukier i rozkłócone białka wymieszać, zrobić dośc luźną, ale nei lejącą się pastę marcepanową. Rozsmarować ją delikatnie nożem na rozwałkowanym cieście. Posmarować brzegi ciasta rozkłóconym żółtkiem

Całość podpiec w 180 stopniach na rumiano.

W tym czasie podgrzać śmietankę z czekoladą i masłem, aż całość się połączy. Odstawić do ochłodzenia.
Wiśni nie rozmrażać. Gdy ciasto i polewa ostygną, ułożyć gęsto zamrożone wiśnie na podpieczonym spodzie z marcepanem. Polewać wąziutkim strumieniem czekolady tak, żeby widać było wiśnie. Czekolada szybko stygie na zamrożonych wiśniach. Posypać mogdałami. Odstawić do wyschnięcia. Pyszne od razu, najlepsze na drugi dzień.

No i prosze, a dotychczas Mr. Mazurek napawał mnie przerażeniem...


niedziela, 8 kwietnia 2007

Szarak

To jakieś szaleństwo! Ale byłam dzielna. Nie dałam się! No... prawie :-)

Od zawsze, kiedy tylko pamiętam, już tydzień wcześniej zaczynał się w domu ruch. Nawet jak nic nie było w sklepach, to Babcia potrfiła dosłownie wykopać spod ziemi dobra na co dzień nieosiągalne. I choć niezbyt te święta lubiłam, to zawsze ten gwar i podniecenie udzielały się i mi. Do dziś zresztą chyba zagorzale bronię teorii o wyższości Świąt Bozego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. Ale i te "gorsze", powiedzmy, święta zacynam lubić. Bo to z rodziną posiedzieć można, nigdzie się nie trzeba spieszyć i można się wreszcie bezkarnie delektować robieniem niczego...

Pochodzimy ze Wschodu, nie mamy herbu, nie wywodzimy się nawet ze zubożałej szlachy. Początki naszej rodziny sięgają małej podwileńskiej wioseczki, do której prąd dotarł zapewne niewiele przed urodzeniem mojej mamy. Wszystkie zdjęcia sprzed lat, jakie mam, to zdjecia bosonogich, umorusanych ale rumianych dzieciaków i potem już dorosłych ludzi radośnie pozujących do zdjęć w okolicy pięknej, acz dzikiej, w ubraniach czystych, ale prostych i bez wyraźnych oznak bogactwa. Może więc stąd to umiłowanie i przekonanie... od kiedy bowiem tylko sięgnę pamięcią, każde święta, ale Wielkanoc w szczególności, to były święta tłuste. Mięsne. I obfite. Bo, jak mawiała Babcia, człowiek najedzony to człowiek szczęśliwy. A miara szczęścia jest wprost proporcjonalna do ... centymetrów w pasie. I choć mocno staram się walczyć z tymi centymetrami a na co dzień mięso obchodzę raczej szerokim łukiem, to na Wielkanocne śniadanie odpuszczam zupełnie. No bo bigos - koniecznie! Dobra biała kiełbasa sparzona i potem usmazona na rumiano - obowiązkowa! Smakowity, bo domowo pieczony, mocno majerankowy i czosnkowy schab - ależ oczywiście! Pasztet - och tak! No i coś, co u nas w domu robiło się od wielkiego dzwonu, choć to wyrób prosty i niezbyt dla niektórych wykwintny. Coś, na samą myśl o czym przełykam ślinkę oblizując się smakowicie. Coś, co zasadniczo - można wytworzyć ot tak sobie, ale... jedzone zbyt czesto traci swój urok i.. świąteczny smak.





Nie wiedzieć czemu Babcia nazywała to Zającem. Być może kiedyś, w jej stronach, robiło się go rzeczywiście z mięsa zajęcy. Nie mam pojęcia... jakoś nie wpadłam na to, żeby ją o to zapytać. Zającem raz nazwane, zającem w mojej głowie pozostało. I chociaż od dawna wiem, że wszyscy nazywają to prozaicznie pieczenią rzymską, to jednak... zając to dla mnie kwintesencja świąt albo wielkich imprez. Smak, aromat i mocniej pracujące ślinianki. A pieczeń rzymska... wytwór mięsopodobny, dostępny za tanie pieniądze w zakurzonych garmażach, smakujący.. makulaturowym papierem toaletowym i wodą... No cóż... wyobraźnia to potęga...


Zając


Na dwa spore zające kupuję:

1,5 kg niezbyt tłustej karkówki (mam maszynkę, więc mielę sama, jak nie miałam, to kupowałam po prostu 1,5-2 kg gotowego mięsa mielonego),
dwie duże cebule,
5-6 ząbków czosnku,
bułkę tartą,
5 jaj surowych,
10 jaj ugotowanych na twardo,
sól, pieprz,
inne przyprawy pasujące do mielonego,

szklankę wody,
liśc laurowy,
3 ziarenka ziela angielskiego,
5 ziarenek pieprzu.

Mięso mielę razem z cebulą i czosnkiem. Dodaję 4 surowe jaja, bułkę tartą, przyprawy. Wyrabiam. Ma mieć konsystencję taką jak na kotlety mielone. Dzielę mięso na pół. Dużą deskę do krojenia zwilżam wodą. Na mokrą deskę kładę połowę mięsa, formuję z niego zgrabny, gruby wałek o kształcie bochna chleba. Czyli zaokrąglone końce, środkiem grubszy, zwężający się ku brzegom. Kiedy "bochenek" mięsa ma już swój kształt, postępuję z nim jak rasowy karateka - kantem dłoni robię wzdłuż przez środek mięsa rowek. Musi być dośc szeroki. Z ugotowanych 5 jaj odkrajam obydwa konce. I kłade jajo za jajem w przygotowany dla nich rowek. Końcówki jaj muszą być ucięte, bo wtedy przylegają do siebie jedno za drugim i cała rolada wygląda ładnie po przekrojeniu. Nie ma wolnych przestrzeni mięsa między plastrami jajka. Gdy jajka leżą już wygodnie w mięsie, zasklepiam górną częśc rolady. Wygładzam ładnie. Klepię i masuję, tak żeby "zaklejona" góra była gładka. Teraz następuje część najtrudniejsza - całą roladę trzeba przenieść do brytfanki "szwem" do dołu! Ciężkie to, ale idzie się nauczyć. Trzeba to zrobić dlatego, ża czasami podczas pieczenia zając lubi pęknąć własnie w miejscu "szycia". Jak już jedna rolada spokojnie leży w brytfannie, tak samo robię drugą. Gdy obydwie są gotowe, trzeba je jeszcze dopieścić. Zwilzonymi wodą rękoma trzeba wygładzić góre rolad i zaklepać i wygładzić wszystkie większe dziurki, które potencjalnie mogą dać początek pęknięciom. A potem trzeba jeszcze rozkłócić jedno jajo i posmarować nim hojnie obydwa zające.
Do brytfanny wlać szklankę wody, włożyć liść laurowy, pieprz ziele i wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na ok 1,5 godziny. Kontrolować przyrumienienie góry. Jak trzeba, to zmniejszyć temperaturę.


Wychodzi duzio, duzio mięska. Ale... smaczne to, jak nie wiem co, a to, co zostaje, zawsze rozdac można rodzinie, albo zamrozić i potem... jak znalazł. Szczególnie miło wspominam chwile, kiedy w szkole odwijałam kanapkę z zającem i zajadałam się nią na przerwie...

środa, 4 kwietnia 2007

Postny przednówek

Wiem, wiem... Teraz nie jest zupełnie czas na cokolwiek innego, niż bieganie, stanie w kolejkach, mieszanie, mielenie, składanie w całość i planowanie co dalej do godziny zero. Mimo, że mam pełną świadomość tego, który kwietnia dziś w kalendarzu, to jednak na przekór wszystkim jakoś tak... bez ciśnienia jestem. Wiem, że zdążę, wiem, że jakoś to będzie, wiem, że nie muszę i że bez uginającego się od wielości mis stołu też święta sie odbędą. I będą równie dobre, jeśli nie lepsze, od tych wystanych, wypieczonych i przypłaconych bezsennymi nocami.
Co dziwne - cieszę się bardzo z tego, że jakoś zapału kulinarnego u siebie nie widzę, bo... potem aż żal patrzeć jak to wszystko, czego nie da się zamrozić, trzeba, zamykając mocno oczy, cisnąć do kosza. Albo - zamroziwszy, odsuwać przez następny rok w najgłębszy kąt zamrażarki, bo z powodu świątecznego przejedzenia patrzeć na to nie można. Staropolskim zwyczajem więc... NIE! wbrew staropolskiemu zwyczajowi, będąc wyposzczoną pokarmem jedynie i tylko słusznym na kolejnej diecie i złaknioną odrobiny dobroci na tym chłodnym, choć słonecznym przednówku, odkopałam sprzęt kuchenny miły mym nozdrzom i podniebieniu. Ukochany przez wszystkie dzieci. Umiłowany przez każdego łasucha.

G.O.F.R.O.W.N.I.C.A


Długo szukałam ulubionego ciasta na gofry. Eksperymentowałam z wieloma. Wychodziło średnio. Aż trafiłam na ten własnie przepis. Robiłam kilka razy. Był najlepszy, choć do ideału brakło mu jeszcze czegoś. Tym czymś, zupełnym przypadkiem, jak to zwykle bywa, okazała się... gofrownica! Otóz, jak sie przekonałam, ciasto jest wazne, ale najważniejsza chyba własnie jest gofrownica. A w zasadzie jej moc i masywność. Nigdy dobre gofry nie wyszły mi jeszcze z maszyny małej lekkiej, cieniutkiej, o mocy poniżej 1200 W. Z takiej, jakich pełno na serwisach aukcyjnych i w hipermarketach. Gofrownica musi mieć swoją moc. Musi grzać porządnie, żeby to, co się do niej wlewa cudnie żółtym strumyczkiem wyszło w postaci parującego jeszcze bosko pachnącego, zrumienionego chrupkiego wafla. Gofrownica musi być masywna, zeby dobrze ten wafel uformowała i w trakcie pieczenia nie pozwolła mu się odkształcić. Najlepsza jest stara, jeszcze radziecka albo dederowska. Albo polska, teraz znów pojawiły się na aukcjach. Na to nie można pożałować. A trzeba przeciez tak niewiele...

Na ok. 40 sztuk:

1 kg maki pszennej,
15-20 jaj,
1 szklanka cukru,
5 łyżeczek rozpuszczonego masła,
ok. 2 szklanek wody ( w zalezności od ilości i wielkości jaj).

do tego:

ulubiona konfitura lub dżem,
kolorowe posypki cukrowe,
bita śmietana,
owoce z syropu,
swieze owoce,
gotowe polewy,
wiórki czekolady,
cukier puder,

Wszystko zmiksować. Całość musi mieć konsystencję gęstej śmietany. Wygrzac dobrze gofrownicę. Na talerzyk wylać trochę oleju lub roztopionego masła pomieszanego z olejem. Maczac w tluszczu pedzelek i smarować nim gofrownicę. Wylewać ciasto cienkim strumieniem na środek form waflowych. Nie wylewać dużej ilosci ciasta na całość formy. Pod wpływem ciepła i ciężaru gofrownicy, ciasto powinno rozpłynac się także na niewypełnione surowym ciastem boki formy. Piec na złoto. Powstrzymać się i pozwolić dzieciom zjeść pierwszych kilka sztuk.

Podawać z czym się lubi. A lubi się... ze wszystkim. Te domowe gofry sa tak dobre, że trudo się powstrzymać. Najlepiej zrobić proporcję na całe 40 albo więcej sztuk. Bo jak się już raz zacznie a maszyna stoi na wierzchu... sa pyszne na śniadanie, deser i kolację. A i wieczorem, jak wszyscy już pójda spać, przychodzi na nie chętka. Wystarczy wtedy tylko wyjąć ciasto z lodówki. Moze stać nawet ze trzy dni. Może moze i dłużej, ale u mnei nigdy nie dotrwało.

Aaaach... przednówek nie musi być wcale smutny. A dieta? No cóż... zacznę znów po świętach...

poniedziałek, 19 marca 2007

Zmywarka

Czasami ktos czegos nie rozumie i pyta. Drazy temat, rzuca uwagi, czeka na odpowiedz.

Mowi kobieta: "nie umiem sobie wyobrazic co by sie musialo stac zebym postawila na szali cale swoje udane w koncu zycie"

Odpowiada mezczyzna: "a po co się męczyć ze sobą skoro wiadomo że i tak nic z tego nie będzie?"

A ja mowie tak. Nie wiem czemu, ale wiem jedno: Poczekaj. I nigdy nie mów nigdy.

I posłuchaj jak to z porcelana bywa:

Zaczyna się od tego, że idziesz ulicą i na jakiejś wystawie widzisz śliczną filiżankę z delikatnej i kruchej porcelany. Normalnie używasz dużych, pojemnych kubków, które są bardzo poręczne, praktyczne i wygodne. Do tego nie lubisz porcelany. Rzucasz więc okiem na tę filiżankę i idzesz dalej. Przez głowę przebiega ci myśl, ze może... ale - na dworzu ziąb, zawieja, w środku pewnie gorąc i mało miejsca, a ty zakutana w kozuch i w dodatku z czterema siatami w rękach. Dobijasz do domu - obiad, herbata, sprzątanie... padasz. I tak przez następnych kilka dni. Ale... przez te wszystkie dni zaczynasz coraz częsciej wzdychać. Bo niewiadomo dlaczego, w niespodziewanych zupełnie do ciebie momentach nachodzi cię obrazek tej slicznej kruchutkiej, delikatnej filizaneczki.... nie wiesz co sie dzieje, ale wiesz, ze coś jest na rzeczy. Niby wracasz do domu inną drogą, ale... im więcej czasu starasz sie unikac tej wystawy, tym bardziej czujesz, że cię przyciąga... i pewnego dnia.... już nie potrafisz się opanować. Prosisz koleżankę o zamianę, wychodzisz w środku dnia a w zasadzie wybiegasz i lecac jak na skrzydłach pędzisz do sklepu, zaciskając mocno kciuki w kieszeniach i myśląc... jeśli na mnie czekała, to znaczy, ze jesteśmy sobie przeznaczone... Już z daleka widzisz, ze błyszczy w słońcu na wystawie. I już nie mozesz się oprzeć... No i zamykasz oczy i już się nie opierasz...

A wiesz, co doprowadziło to tego, ze zaczynasz lubić porcelanę? Wszystko przez zmywarkę i to, ze z wrodzonego lenistwa nie chce ci się go myć ręcznie...

Kupujesz kubek. Śliczny jest. Poręczny, bardzo praktyczny. Ma ksztaltne uszko i cały jest taki, ze och! Bosko sie z niego pije, no tak, jakby byl po prostu stworzony dla twoich ust. Najpierw jesteś tak zadowolona z jego posiadania, ze myjesz go wyłącznie ręcznie, delikatną śiereczką i najlepszym płynem. Osuszasz dokładnie i ustawiasz zawsze w witrynce. Tak, żeby było go widać jak ktoś przyjdzie. Nie pozwalasz nikomu z niego pić. Ale... czas mija. Masz coraz więcej pracy, przychodzą też dzieci, zaczynają sie choroby i zmartwienia. No i ten czas... Czemu nie umyć kubka w zmywarce - przebiega ci przez myśl? Wkładasz wiec go do maszyny, mimo, ze przewracając do góry dnem wyraznie widzisz napis: "Myć tylko ręcznie"! Włączasz, idziesz spać. Rano wyciągasz ze zmywarki, oglądając ostrożnie, czy aby nic się nie stało. Jest! Cały! "No i o co im chodziło"? - pytasz się w duchu, zalewasz herbate goraca woda i delektujesz się napojem jak codzień. Kolejnego wieczora jest tak samo, następnego też.... I tak już zostaje. Tylko, ze.... wyciągając codziennie kubek ze zmywarki nie zauważasz, że od temperatury i środków myjacych wewnątrz zaczyna pękać szkliwo. Najpierw te pękniecia są niewielkie, niewidoczne dla oka, ale potem... po prostu są. Po pewnym czasie stają się większe i bardziej widoczne, ale ty już nie reagujesz, bo po prostu przyzwyczajasz się do nich i akceptyjesz fakt ich występowania. Czasami, gdy wkładasz kubek do maszyny, zdarza ci się uderzyć nim w kosz. Za piętnastym razem odpada trochę szkliwa przy górnej krawędzi. Herbata smakuje nadal tak samo, ale wygląd... no jest, ale mógłby być lepszy... Aż kiedyś, gdy robisz herbatę kubek pod wpływem gorąca pęka. Krzyczysz, gdy wrzątek leje ci się na gołą stopę. Wrzucasz skorupy do zlewu i biegniesz ratowac poparzoną nogę. Wracasz, jednak na opatrywanie nogi stracilas juz tyle czasu, ze nie starcza go teraz na zrobienie ze skorupami czegokolwiek. Przeciez bardzo spieszysz się do pracy.... Wracając z pracy, idziesz ulicą i na jakiejś wystawie widzisz śliczną filiżankę z delikatnej porcelany....

Jest też inna opcja.... Zanim spojrzysz na wystawę sklepu z porcelaną, wystarczy wejść do drogerii albo kiosku i kupić dobry klej...

sobota, 17 marca 2007

Nie dam się zwieść...

A miało byc tak pięknie... I co? I kto jest za to odpowiedzialny? Hę? Wszystkie plagi świata! Koklusz, gradobicie, trzęsienie ziemi i... ta cholerna wiosna! Wiem, wiem, nie ma co narzekać. Teoretycznie jeszcze trzy tygodnie temu gdzieniegdzie leżał śnieg, ale.... no rozpieszcza to słońce. Boskie, piękne, dające zapowiedź cudownych chwil wreszcie nie w domu i wreszcie nie w kożuchu i grubych skarpetach. Już, już człowiek witał się gąską, a tu tymczasem gąska zamieniła się we wrednie śmiejącego się bałwana. No ale cóż, nawet ci co jadą właśnie na wiosenny weekend do Paryża mogą nie trafić w pogodę, ba nawet ci, co zdążają właśnie na narty, też mogą lżej lub mocniej kląć podczas wykupionego już dawno temu turnusu. Ostatecznie - oni mają jednak większe powody do zmartwień.

"W marcu, jak w garncu"...- powtarzam sobie cichutko, wertując moje ulubione książki ze starymi polskimi i wileńskimi przepisami. Jakoś trzeba się w końcu pocieszyć. A że chęć na pociechy przyszła na przednówku... wiadomo, musi być skromnie. Co nie oznacza mało pysznie. W końcu jedno nie wyklucza drugiego!

Jak tak wieje i zacina, i wieje i leje, i wieje i duje, i w ogóle wieje... nachodzi mnie chętka na dobrą zupę. Najlepiej krem, bo jego jedwabistość i konkretność daje natychmiastową pociechę mojemu niespodziewanie oziębionemu żołądkowi. Zresztą od małego alergicznie wręcz reaguję na kawałki warzyw pałętające się po talerzu. Szczególnie irytują mnie te, których nie lubię.

Dziś brokułowa. Z przepisu Margi. Cóż za boskość! Nigdy nie przypuszczałam, że dodatek cytryny uczyni tę nudną i smakowo nijaką zupę, tak boskim posiłkiem! A do tego - zmodyfikowane lekko przeze mnie zaciereczki. Nie dość, ze są naprawdę smaczne, to jeszcze pozwalają przemycić do żołądków moich dzieci trochę zdrowia w postaci pietruszki, koperku, czy innych zielenin albo po prostu przypraw normalnie przez nie nie przyswajanych.

Zacierki

skadniki:

250 gram mąki,
1-2 jaja,
pół łyżeczki soli,
garść drobno pokrojonej zieleniny albo sporo przypraw (do brokułowej daję roztarty czosnek i np. drobno starty żółty ser, do "zielonogroszkowej" - koperek, do rosołu - pietruszkę, do kartoflanki - mielony kminek i trochę pietruszki),
wody, tyle ile potrzeba do zrobienia ciasta o konsystencji ciasta pierogowego,

Z wszystkich podanych składników zagnieść ciasto. Kiedy przestaje lepić się do rąk, odrywać małe kawałki, między dłońmi toczyć z nich cienkie wałeczki i stojąc nad garnkiem z gotująca sie zupą, odrywać kawałeczki i toczyć z nich kuleczki wielkości groszku lub fasolki. Do czasu zrobienia ostatniej, pierwsze powinny być już gotowe. Pogotować całośc jeszcze 4-5 minut, tak żeby i ostatnia partia miała szanse "dojść". I gotowe!

Jesli kluseczki mają być podane z zupą-kremem, to lepiej gotować je osobno w osolonej wodzie, bo ładnie wyglądają takie bialutkie wsypane na wierzch zupy tuż przed podaniem. Jesli gotują się z zupą, to gęsty krem je ściśle oblepia i mają kolor zupy. Są dobre, ale nie wyglądają już tak ładnie. Zatem, jesli to kem i gotują się osobno, to po ugotowaniu odlać z nich wodę, przełozyć je do miseczki i dodać łyżkę-dwie masła. Wymieszać, żeby maslo się roztopiło i obtoczyło wszystkie kuleczki. Tu następuje moment krytyczny - należy powstrzymać się od zjedzenia wszystkich w tajemnicy przed dziećmi na gorąco, bez zupy...

A skoro już o zielonogroszkowej... gdy wychodzi słońce, a termometr mówi do mnie: "nie daj się zwieść - ten złocisty oszukaniec jest jak syrena, co mamiła kiedyś żeglarzy", gotuję lekki rosół. Koniecznie z dużą ilością marchewki. Wrzucam też do niego całe ziemniaki i czekam aż warzywa będą prawie miękkie. Gdy się gotują, przygotowuję ciasto zacierkowe z koperkiem. Gdy warzywa prawie doszly, wyjmuję ję i kroję w sporą kostkę, wrzucam spowrotem do zupy, dodaję jak najwięcej zielonego mrożonego groszku i czekam aż całość zawrze. Gdy widzę pierwsze bąbelki, chwytam ciasto zacierkowe i zaczynam swą prząśniczą pracę... jedna, dwie, trzy smakowite kuleczki. Plumk, plumk, plumk. Kochane słoneczko, możesz mamić i mamić, ale lepszej zupy nie było pod słońcem! Dziś zostaje w domu... Plumk, plumk, plumk...