poniedziałek, 19 marca 2007

Zmywarka

Czasami ktos czegos nie rozumie i pyta. Drazy temat, rzuca uwagi, czeka na odpowiedz.

Mowi kobieta: "nie umiem sobie wyobrazic co by sie musialo stac zebym postawila na szali cale swoje udane w koncu zycie"

Odpowiada mezczyzna: "a po co się męczyć ze sobą skoro wiadomo że i tak nic z tego nie będzie?"

A ja mowie tak. Nie wiem czemu, ale wiem jedno: Poczekaj. I nigdy nie mów nigdy.

I posłuchaj jak to z porcelana bywa:

Zaczyna się od tego, że idziesz ulicą i na jakiejś wystawie widzisz śliczną filiżankę z delikatnej i kruchej porcelany. Normalnie używasz dużych, pojemnych kubków, które są bardzo poręczne, praktyczne i wygodne. Do tego nie lubisz porcelany. Rzucasz więc okiem na tę filiżankę i idzesz dalej. Przez głowę przebiega ci myśl, ze może... ale - na dworzu ziąb, zawieja, w środku pewnie gorąc i mało miejsca, a ty zakutana w kozuch i w dodatku z czterema siatami w rękach. Dobijasz do domu - obiad, herbata, sprzątanie... padasz. I tak przez następnych kilka dni. Ale... przez te wszystkie dni zaczynasz coraz częsciej wzdychać. Bo niewiadomo dlaczego, w niespodziewanych zupełnie do ciebie momentach nachodzi cię obrazek tej slicznej kruchutkiej, delikatnej filizaneczki.... nie wiesz co sie dzieje, ale wiesz, ze coś jest na rzeczy. Niby wracasz do domu inną drogą, ale... im więcej czasu starasz sie unikac tej wystawy, tym bardziej czujesz, że cię przyciąga... i pewnego dnia.... już nie potrafisz się opanować. Prosisz koleżankę o zamianę, wychodzisz w środku dnia a w zasadzie wybiegasz i lecac jak na skrzydłach pędzisz do sklepu, zaciskając mocno kciuki w kieszeniach i myśląc... jeśli na mnie czekała, to znaczy, ze jesteśmy sobie przeznaczone... Już z daleka widzisz, ze błyszczy w słońcu na wystawie. I już nie mozesz się oprzeć... No i zamykasz oczy i już się nie opierasz...

A wiesz, co doprowadziło to tego, ze zaczynasz lubić porcelanę? Wszystko przez zmywarkę i to, ze z wrodzonego lenistwa nie chce ci się go myć ręcznie...

Kupujesz kubek. Śliczny jest. Poręczny, bardzo praktyczny. Ma ksztaltne uszko i cały jest taki, ze och! Bosko sie z niego pije, no tak, jakby byl po prostu stworzony dla twoich ust. Najpierw jesteś tak zadowolona z jego posiadania, ze myjesz go wyłącznie ręcznie, delikatną śiereczką i najlepszym płynem. Osuszasz dokładnie i ustawiasz zawsze w witrynce. Tak, żeby było go widać jak ktoś przyjdzie. Nie pozwalasz nikomu z niego pić. Ale... czas mija. Masz coraz więcej pracy, przychodzą też dzieci, zaczynają sie choroby i zmartwienia. No i ten czas... Czemu nie umyć kubka w zmywarce - przebiega ci przez myśl? Wkładasz wiec go do maszyny, mimo, ze przewracając do góry dnem wyraznie widzisz napis: "Myć tylko ręcznie"! Włączasz, idziesz spać. Rano wyciągasz ze zmywarki, oglądając ostrożnie, czy aby nic się nie stało. Jest! Cały! "No i o co im chodziło"? - pytasz się w duchu, zalewasz herbate goraca woda i delektujesz się napojem jak codzień. Kolejnego wieczora jest tak samo, następnego też.... I tak już zostaje. Tylko, ze.... wyciągając codziennie kubek ze zmywarki nie zauważasz, że od temperatury i środków myjacych wewnątrz zaczyna pękać szkliwo. Najpierw te pękniecia są niewielkie, niewidoczne dla oka, ale potem... po prostu są. Po pewnym czasie stają się większe i bardziej widoczne, ale ty już nie reagujesz, bo po prostu przyzwyczajasz się do nich i akceptyjesz fakt ich występowania. Czasami, gdy wkładasz kubek do maszyny, zdarza ci się uderzyć nim w kosz. Za piętnastym razem odpada trochę szkliwa przy górnej krawędzi. Herbata smakuje nadal tak samo, ale wygląd... no jest, ale mógłby być lepszy... Aż kiedyś, gdy robisz herbatę kubek pod wpływem gorąca pęka. Krzyczysz, gdy wrzątek leje ci się na gołą stopę. Wrzucasz skorupy do zlewu i biegniesz ratowac poparzoną nogę. Wracasz, jednak na opatrywanie nogi stracilas juz tyle czasu, ze nie starcza go teraz na zrobienie ze skorupami czegokolwiek. Przeciez bardzo spieszysz się do pracy.... Wracając z pracy, idziesz ulicą i na jakiejś wystawie widzisz śliczną filiżankę z delikatnej porcelany....

Jest też inna opcja.... Zanim spojrzysz na wystawę sklepu z porcelaną, wystarczy wejść do drogerii albo kiosku i kupić dobry klej...

sobota, 17 marca 2007

Nie dam się zwieść...

A miało byc tak pięknie... I co? I kto jest za to odpowiedzialny? Hę? Wszystkie plagi świata! Koklusz, gradobicie, trzęsienie ziemi i... ta cholerna wiosna! Wiem, wiem, nie ma co narzekać. Teoretycznie jeszcze trzy tygodnie temu gdzieniegdzie leżał śnieg, ale.... no rozpieszcza to słońce. Boskie, piękne, dające zapowiedź cudownych chwil wreszcie nie w domu i wreszcie nie w kożuchu i grubych skarpetach. Już, już człowiek witał się gąską, a tu tymczasem gąska zamieniła się we wrednie śmiejącego się bałwana. No ale cóż, nawet ci co jadą właśnie na wiosenny weekend do Paryża mogą nie trafić w pogodę, ba nawet ci, co zdążają właśnie na narty, też mogą lżej lub mocniej kląć podczas wykupionego już dawno temu turnusu. Ostatecznie - oni mają jednak większe powody do zmartwień.

"W marcu, jak w garncu"...- powtarzam sobie cichutko, wertując moje ulubione książki ze starymi polskimi i wileńskimi przepisami. Jakoś trzeba się w końcu pocieszyć. A że chęć na pociechy przyszła na przednówku... wiadomo, musi być skromnie. Co nie oznacza mało pysznie. W końcu jedno nie wyklucza drugiego!

Jak tak wieje i zacina, i wieje i leje, i wieje i duje, i w ogóle wieje... nachodzi mnie chętka na dobrą zupę. Najlepiej krem, bo jego jedwabistość i konkretność daje natychmiastową pociechę mojemu niespodziewanie oziębionemu żołądkowi. Zresztą od małego alergicznie wręcz reaguję na kawałki warzyw pałętające się po talerzu. Szczególnie irytują mnie te, których nie lubię.

Dziś brokułowa. Z przepisu Margi. Cóż za boskość! Nigdy nie przypuszczałam, że dodatek cytryny uczyni tę nudną i smakowo nijaką zupę, tak boskim posiłkiem! A do tego - zmodyfikowane lekko przeze mnie zaciereczki. Nie dość, ze są naprawdę smaczne, to jeszcze pozwalają przemycić do żołądków moich dzieci trochę zdrowia w postaci pietruszki, koperku, czy innych zielenin albo po prostu przypraw normalnie przez nie nie przyswajanych.

Zacierki

skadniki:

250 gram mąki,
1-2 jaja,
pół łyżeczki soli,
garść drobno pokrojonej zieleniny albo sporo przypraw (do brokułowej daję roztarty czosnek i np. drobno starty żółty ser, do "zielonogroszkowej" - koperek, do rosołu - pietruszkę, do kartoflanki - mielony kminek i trochę pietruszki),
wody, tyle ile potrzeba do zrobienia ciasta o konsystencji ciasta pierogowego,

Z wszystkich podanych składników zagnieść ciasto. Kiedy przestaje lepić się do rąk, odrywać małe kawałki, między dłońmi toczyć z nich cienkie wałeczki i stojąc nad garnkiem z gotująca sie zupą, odrywać kawałeczki i toczyć z nich kuleczki wielkości groszku lub fasolki. Do czasu zrobienia ostatniej, pierwsze powinny być już gotowe. Pogotować całośc jeszcze 4-5 minut, tak żeby i ostatnia partia miała szanse "dojść". I gotowe!

Jesli kluseczki mają być podane z zupą-kremem, to lepiej gotować je osobno w osolonej wodzie, bo ładnie wyglądają takie bialutkie wsypane na wierzch zupy tuż przed podaniem. Jesli gotują się z zupą, to gęsty krem je ściśle oblepia i mają kolor zupy. Są dobre, ale nie wyglądają już tak ładnie. Zatem, jesli to kem i gotują się osobno, to po ugotowaniu odlać z nich wodę, przełozyć je do miseczki i dodać łyżkę-dwie masła. Wymieszać, żeby maslo się roztopiło i obtoczyło wszystkie kuleczki. Tu następuje moment krytyczny - należy powstrzymać się od zjedzenia wszystkich w tajemnicy przed dziećmi na gorąco, bez zupy...

A skoro już o zielonogroszkowej... gdy wychodzi słońce, a termometr mówi do mnie: "nie daj się zwieść - ten złocisty oszukaniec jest jak syrena, co mamiła kiedyś żeglarzy", gotuję lekki rosół. Koniecznie z dużą ilością marchewki. Wrzucam też do niego całe ziemniaki i czekam aż warzywa będą prawie miękkie. Gdy się gotują, przygotowuję ciasto zacierkowe z koperkiem. Gdy warzywa prawie doszly, wyjmuję ję i kroję w sporą kostkę, wrzucam spowrotem do zupy, dodaję jak najwięcej zielonego mrożonego groszku i czekam aż całość zawrze. Gdy widzę pierwsze bąbelki, chwytam ciasto zacierkowe i zaczynam swą prząśniczą pracę... jedna, dwie, trzy smakowite kuleczki. Plumk, plumk, plumk. Kochane słoneczko, możesz mamić i mamić, ale lepszej zupy nie było pod słońcem! Dziś zostaje w domu... Plumk, plumk, plumk...


wtorek, 13 marca 2007

Zamknij oczy!


Kiedy śnieg nie chce stopnieć, a człowiek nie wie co ze sobą zrobić, przychodzą mu do głowy różne rozbrykane myśli. Może Madagaskar? Może droga na Ostrołękę? Tylko gdzie się nie ruszyć, tam jak w polskim filmie... nuda. I tak siedzi ten człowiek i gniecie tę nudę w sobie, siedzi tak i gniecie i siedzi i ...siedzi. I nic mu się generalnie nie chce, bo i po co? Za oknem szaro i błotniście, na niebie szaro i... wilgotno. W domu szaro i ... nudno. A do tego jeszcze zimno. Aż wreszcie budzi się człowiek któregoś dnia i sam nie wie, czemu mu się chce. Skąd wziął siłę na raźne wstanie z łóżka, skąd pomysł, żeby upiec świeże bułeczki, z jakiego powodu chce się pocałować zaspanego jeszcze i nieogolonego, posapującego przez sen męża.

A ja wiem! No bo wystarczy spojrzeć w okno! To wszechmocne, cytrynowo-żółte cudo panoszące się na niebie! Ten uśmiechnięty kawałeczek raju, kiwający do wszystkich jeszcze nie gorącym, ale jakże przyjemnie łechcącym paluszkiem. Ten czarodziej, który jakby za jednym dotknięciem swojej różdżki zmienia świat, oczyszcza duszę, wyrzuca z zakamarków umysłu złe i niedobre myśli, ten boski ktoś, który samą swoją obecnością sprawia, że przynajmniej na chwilę zapomina się, że do zapłaty jeszcze trzy rachunki za prąd i gaz, a i komornik pewnie znów zajrzy...
W takich chwilach wychodze przed dom, siadam na ciepłym już schodku i zamykam oczy. I już tam jestem: rozgrzane powietrze lekko wibruje pod wpływem gorąca unoszącego się z ziemi. Kepy wysokich, strzelistych traw falują łagodnie na wietrze. Drzewa kołyszą się gdzieś nad moją głową, szumiąc jednostajnie. Wkoło brzęczą pracowicie krążące pszczoły. I to w zasadzie wszystko. Chociaż... jak bliżej podejść, to za trawami, ukryte przed wzrokiem idących leśną ścieżką ludzi, są prawdziwe skarby. Jest ich tyle, że można grabiami zagarniać. Są dorodne, matowo połyskujące w słońcu. Wszystkie dojrzałe. Boskie! Czasami wydaje mi się, ze to miejsce znam tylko ja i że specjalnie tam na mnie czekają...



I... otwieram oczy. I wiem, ze muszę! Jak to dobrze, że maszynka do lodów ma stałe miejsce w zamrażarce. Jak to dobrze, że mam w spiżarni dużą butlę soku żurawinowego. Jak to dobrze, jak dobrze! Drżącymi rękoma wyszarpuję z szafki garnek, nerwowo odmierzam cukier i wodę, w końcu odkręcam butelkę z czerwonym sokiem i wdycham ten zapach... I już tam jestem: rozgrzane powietrze.... Oszaleję! Szybciej... Szybciej!

Sorbet żurawinowy

składniki:

300-400 gram cukru,
garśc migdałów,
1 1/2 szkl soku żurawinowego lub 1-2 szklanki żurawin, mogą być mrożone,
4 szklanki wody,

sposób przygotowania:

Zagotuj wodę. Dodaj 300 gram cukru. Wrzuć do gotująego się syropu utłuczone migdały. Odstaw z ognia, wlej sok. Spróbuj. Jeśli będzie zbyt kwaśny - dodaj pozostały cukier. Dobrze wymieszaj aż do rozpuszczenia.

Przecedź przez sitko. Ostudź.

Wlej do maszynki, Kręć 20-35 minut. Zamroź.

Jeśli nie masz soku, to razem z cukrem, wodą i plastrem skórki cytrynowej zagotuj ok. 1-2 szklanek owoców żurawiny, gdy popękają przecedź i baza do sorbetu będzie gotowa.


To jest to, czego mi dziś było trzeba!

środa, 7 marca 2007

Bloody Sunday

Zaczyna się niewinnie: kostka czekolady. Potem druga i trzecia... mało. Kawałek ciasta? Nie, za słodkie! Schabowy z wczorajszego obiadu! Dzieci najwyżej zjedzą co innego... Naleśnik? A co mi tam... Potem gorączkowe poszukiwania sezamków, które dzieci schowały na "później". Stare, nietykane przez nikogo cukierki też sie nadadzą. Dobre będzie cokolwiek, byle uciszyć to nieznośne wewnętrzne RATUNKU wołane przez niewiadomo kogo do niewiadomo kogo. Ten nieznośny wiercący niepokój, rozdrażnienie, nerw, który szarpałby wszystko, co tego dnia nie zakopie się pod ziemie i nie przestanie oddychać w obawie przed ujawnieniem i obróceniem w proch i pył.

No coż... wielka polska szansonistka miała rację: są takie dni w miesiącu, że... bez kija i... tabliczki czekolady nie podchodź. No w ostateczności może być nawet kostka starego cukru....


Słoneczka-jajeczka



Proporcja na ok 30-40 ciasteczek:

225 g masła,
1/4 szkl cukru,
1 duże żółtko,
1 łyżka soku z cytryny,
1/4 łyżeczki soli,
skórka otarta z 1 cytryny
1 3/4 szkl. mąki,
ok. 1/4 szkl. zmielonych migdałów,
2 łyżki mąki ziemniaczanej,
6-7 łyżek ulubionego dżemu z cytrusów,


Ubij dobrze masło z cukrem. Dodaj żółtko, sok, skórkę i sól. Połącz wszystko. Podziel mąkę na dwie części, każdą z nich delikatnie wmieszaj. Dodaj migdały i mąkę ziemniaczaną, znów delikatnie wymieszaj. Mieszanka będzie bardzo lekka w konsystencji.

Teraz albo wyjmij całośc z miski z omączony blat albo ugniataj dalej ręką w misce. Ugniataj tylko tyle, żeby całość się połączyła w kulę. Nie można tego ciasta wyrabiac dłużej, bo jest w nim tyle tłuszczu, że zacznie się topić.

Zawiń w folię, włóż na godzinę do lodówki.

Wyjmij ciasto z lodówki, włącz piekarnik, nastaw na 180 stopni.

Formuj kulki wielkości orzecha włoskiego, każdą lekko zgniataj, palcem wykonując dośc głęboki dołek. Kładź na blachę wyłożoną papierem do pieczenia albo matą silikonową.

Piecz ok 20-25 minut albo do momentu aż brzegi będa wyraźnie zrumienione.

Wyjmij, w każdą jeszcze gorąca ciastkową dziurkę nałóż odrobinę dżemu. Przełóż na kratkę, zostaw do ostygnięcia.


Boże, jak to dobrze, że są na świecie słodycze!!!

niedziela, 4 marca 2007

Symbioza

Raz - ciepła woda. Dwa - łyżka cukru. Trzy - dwie łyżki mąki. Cztery - trzymana w ręku, ułamana część bladobrązowej miękkiej, plastycznej jak ciastolina i przepięknie pachnącej kostki. Pięć - ciiiii... teraz potrzeba ciszy i odpoczynku. Drożdże sa bardzo skryte, nie rosną, gdy na nie patrzeć. Wstydliwie odwracają oczy, gdy zwrócić im uwagę, że zbyt słabo idą w siłę. Ale wystarczy choć na chwilę odwrócić głowę, na sekundę dosłownie zająć sie czym innym, żeby zobaczyć, ze magiczna potęga tkwiąca w nich od stuleci, dziś też nie straciła nic na sile.

Zawsze z fascynacją patrzyłam, jak moja babcia miesi drożdżowe ciasto. Ubóstwiałam tę boską miękkość, kiedy już przecudnie napuszone, z milionem bąbelków w środku, panoszy się coraz bardziej w misce stojącej na piecu. Z lubością wdychałam ten, niepodobny do niczego i nie dający się niczym zastąpić, zapach.
Z rozanieloną miną dawałam się przyłapać na wyjadaniu z miski palcami wyrośniętego, surowego ciasta. Potrafiłam zjeść sporo, do niedawna jeszcze zastanawiałam się, jak to się działo, że nigdy nic mi się nie stało. Dziś już wiem. To tajemnicza nić porozumienia, braterstwo dusz i bąbelków nieustannie kłębiących się nam pod skórą...

Donaty migdałowe
(kkkarlo, dziękuję za boskie zdjęcie!)


składniki:

10 dkg miękkiego masła,
20 dkg twarogu,
6 żółtek,
2 jaja,
6 dkg drożdży,
1/4 litra mleka,
3/4 szkl cukru,
szczypta soli,
6-10 dag migdałów mielonych,
ew. skórka otarta z cytryny,
mąki tyle, żeby wyszło luźne, ale nie klejące się do rąk ciasto,
1 jajo do smarowania.

sposób przygotowania:

Zrobić zaczyn z drożdży, mleka, soli, łyżki mąki i łyżeczki cukru. Odstawić do wyrośnięcia. Utrzeć masło na puch. Dodać rozdrobniony widelcem twaróg (albo, żeby się nie męczyć - po prostu trzykrotnie mielony). Ucierając, wbijać po jednym żółtku. Dobrze utrzeć. Dodawać następnie po jednym jaju, dobrze ucierając przed dodaniem kolejnego. Ciągle ucierając dodać cukier, zaczyn, migdały, ew. skórkę otartą z cytryny, mąkę. Dobrze wyrobić, odstawić do wyrośnięcia.

Gdy urośnie, wałkować dość grube płaty ciasta (co najmniej 0,5 cm), dużym kubkiem wykrawać donaty, kieliszkiem - dziurki w środku. Kłaść na papier do pieczenia, znów pozwolić wyrosnąć.

Mają rosnąć tyle czasu, żeby co najmniej podwoiły swoją objętość. Gdy odpowiednio podrosną, rozkłócić jajko, posmarować po wierzchu. Piec w 160-180 stopniach aż do zrumienienia skórki do pożądanej (indywidualnie) brązowości.

Można przed pieczeniem, posmarowane rozkłócontm jajem donaty, posypać jeszcze grubym cukrem.

Te są prostsze w wykonaniu, co nie oznacza gorsze. Ba! Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że o niebo lepsze. Boskości nadaje im śmietana, tak rzadko, a okazuje się - niesłusznie - wykorzystywana do wyrobu ciasta drożdżowego...

Donaty na śmietanie

składniki:

3 żółtka,
3 łyżki kwaśnej śmietany,
3 łyżki masła,
3 dkg drożdży,
1/2 szkl. cukru,
3 łyżki mleka,
mąki tyle, żeby wyszło dość luźne ciasto, które jednak da się wałkować, ale nie klei się do rąk.



sposób przygotowania:

Zrobić zaczyn z drożdży, mleka, łyżki mąki i łyżeczki cukru. Jak wyrośnie dodać pozostałe składniki, zrobić dość luźne, ale nie klejące się do rąk ciasto.


Odstawić do wyrośnięcia (ok 1-1,5 godz). Powinno podwoić objętość.


Potem znów zagnieść, rozdzielić na pół, jedną część na chwilę przykryć ściereczką, żeby nie obeschło. Wałkować na dość gruby placek (ok 0,5 cm), wykrajać spore kółka np. kubkiem lub szerszą szklanką, w środku - małe kółeczka kieliszkiem. Kłaść na blachę wyłożoną papierem do pieczenia lub matą silikonową. Wycięte środeczki można zagnieść ponownie, ale można je też upiec - wychodzą urocze mini-pączusie.


Wyrastać aż będą klasycznie apetycznie puchate. Jeśli po 1,5 godziny nie będą mocno napuszone, to jest szansa na ich uratowanie. Posmarować po wierzchu rozkłóconym jajem. Jesli są wyrośnięte "na puchato" wkładać do gorącego piekarnika, jeśli wyrosły na oko "niedostatecznie", to włożyć do zimnego piekarnika i pozwolić jeszcze rosnąć podczas nagrzewania się go. Efekt murowany. Można też tak zrobić, jeśli nie ma się czasu na długie (czyli ponad godzinne) oczekiwanie na ponowne wyrośnięcie wykrojonych już oponek.


Piec w 180 stopniach aż skórka będzie mocniej lub słabiej lśniła na brązowo (wszystko zalezy od upodobania, moim zdaniem ciemniejsze są bardziej seksi (tu szkarłatny rumieniec i szelmowski uśmiech)

piątek, 2 marca 2007

Uzależnienie


Jak się już raz zacznie, nie można przestać. To jak nałóg. Nie smakuje już nic, co nie byłoby zrobione w domu. Tm bardziej, że wraz z nabywaniem doświadczenia to wszystko, co domowe jest coraz bardziej pyszne, cudownie pachnące, z niebiańsko chrupką skórką. A na drugi dzień… wcale nie traci smaku! To zadziwiające! Pieczywo ze sklepu na drugą dobę powinno się wywieźć do najbliższej stadniny koni i nie mieć żalu, jeśli zwierzęta będą odwracać łby.
Dziś ciabatta. Prawdziwa, doskonała... Boska!

Ciabatta

Ciabatta to pieczywo dla poukładanych, albo… zabieganych. Najważniejsze, żeby pamiętać, żeby wstawić starter przynajmniej 18 godzin przed godziną ‘zero’, czyli czasem, kiedy te cudne, prostokątne chlebki mają znaleźć się na stole. A warto, bo ta woń i smak… mmmm….
Jeszcze jedno – opis jest długi, na pierwszy rzut oka – skomplikowany. Nic bardziej mylnego! To jednen z prostszych chlebów, jakie robiłam.


Starter do ciabatty:

1/8 łyżeczki suchych drożdży (świeżych – ok. 2 do 2,5 raza więcej),
1 kubek (250 ml) ciepłej wody,
1 kubek (140 g) mąki,

Ciasto:

1 kubek (250 ml) mleka,
½ kubka gorącej wody,
½ łyżeczki suchych drożdży (1-1 ½ łyżeczki świeżych)
5-6 kubków (po 140 g każdy) mąki,
1 łyżka soli,
1 łyżka oliwy




Starter:

W małej misce rozmieszać najpierw dokładnie drożdże z wodą, potem dodać mąkę i też wymieszać. Przykryć i postawić w cieple. Może stać do 24 godzin. Starter może też stać w lodówce (musi być dobrze przykryty) przez kolejne 24 godziny. Przed użyciem należy go ogrzać do temperatury pokojowej.

Chlebki:

Zacznij robić ciasto od wymieszania mleka i gorącej wody. Odstaw do przestygnięcia. Gdy mieszanka będzie letnia, dodaj drożdże i dokładnie wymieszaj. Odstaw na chwilę w cieple do wyrośnięcia.

Gdy drożdże z mlekiem i wodą ruszą, dodaj cały starter i dwa kubki mąki (280 g). Mieszaj do uzyskania jednolitej konsystencji. Dodaj oliwę i wymieszaj. Jeśli mieszasz mikserem albo w maszynie, to dodaj sól i kolejne trzy kubki mąki. I mieszaj.

A jeśli mieszasz ręcznie, to: dodaj sól i wsypując po jednym - dwa kolejne kubki mąki (280 g). Zanim dodasz następny kubek, pozwól mące z poprzedniego dobrze wymieszać się z powstającym ciastem. Teraz wysyp pół do jednego kubka mąki na blat, na którym będziesz dalej wyrabiać ciasto i pół kubka posyp na ciasto w misce. Wyłóż ciasto na blat i wyrabiaj dalej aż będzie gładkie, wilgotne i mięciutkie. Jeśli po ewentualnym dodaniu pozostałej z 6 kubków mąki, ciasto nadal będzie kleić się do rąk, zwilż dłonie i dalej wyrabiaj. Po około 6 minutach, ciasto powinno stać się takie jak trzeba.

Przełóż ciasto do dużej, czystej miski, przykryj folią i pozwól rosnąć 3 do 4 godzin. Powinno podwoić objętość. Prawdopodobnie będzie miało sporo dość dużych baloników powietrza na powierzchni.

Wyłóż ciasto na oprószony mąką blat. Nożem podziel ciasto na 4 lub 6 równych porcji. Przykryj ściereczką i pozwól chwilę odpocząć. Ja wolę robić 6 sztuk, bo wtedy wychodzą po prostu duże bułki, cztery to już małe chlebki. Ich wielkość po upieczeniu może przerazić.

Potnij papier do pieczenia na 5 lub 7 prostokątów o wymiarach ok. 30x15 cm. Oprósz je mąką. Jeden nieoprószony odłóż, przyda się później.

Rozpłaszcz dość mocno jeden kawałek ciasta, Zwiń tak jak zwijasz roladę. Rozpłaszcz zwinięte ciasto, nadając mu kształt prostokąta z wyraźnie zarysowanymi rogami. Jeśli robisz 4 chlebki, każdy powinien mieć wymiar ok. 20-10 cm. Jeśli 6 – to odpowiednio mniej. Połóż gotowy prostokąt na przyciętym papierze do pieczenia szwem do dołu. Dodatkowo rozpłaszcz ciasto, uderzając w nie palcami. Zrób to samo z pozostałymi kawałkami ciasta.

Przykryj ściereczką, pozwól rosnąc przez około 1 ¾-2 godzin. Po tym czasie muszą być wyrośnięte i bardzo puszyste.

W międzyczasie nagrzej piekarnik do maksymalnej temperatury.

Bezpośredni przed pieczeniem przygotuj: spray z czystą wodą do spryskiwania piekarnika i kubek z wodą do zwilżenia ciasta przed pieczeniem i odłożony wcześniej na bok przycięty papier do pieczenia.

Oprósz wolny papier mąką. Przyłóż do niego "ciastową stroną" jeden z wyrośniętych chlebków, zdejmij papier, na którym wyrastał. Zwilż dobrze palce wodą i ugnieć nimi dość mocno z góry chlebek, uderzając w jego powierzchnię. Powtórz z pozostałymi chlebkami, przekładając je na wolne papierki. Mozesz naciac ostrym nozem przez srodek, tak jak widac na zdjeciu.

Po tym jak wszystkie będą już przełożone i zwilżone zsuń razem z papierami do wygrzanego piekarnika.

Spryskaj chlebki wodą dwa lub trzy razy w czasie pierwszych 5 minut pieczenia. Powinny być gotowe w ciągu 20 minut. Góra powinna być zezłocona, uderzone w spód, powinny wydawać głuchy dźwięk.

Wystudź na kratce.

Najlepsze są jeszcze lekko cieplutkie z samym masełkiem albo z chrupiąca sałatką.
Ale – świetne są też następnego i kolejnego dnia. Wystarczy je w całości włożyć pod kran z wodą, pocierając silnie skórkę pod strumieniem wody, zmyć z nich całą mąkę, która przyczepia się podczas pieczenia i wyrastania i włożyć na kilka minut do piekarnika wygrzanego do temperatury 200 stopni. Wyjąc, kiedy skórka będzie chrupiąca i apetyczna.

Jeśli ktoś lubi pieczywo z zawartością mąki pełnoziarnistej, to zamiast 2 kubków zwykłej mąki, może dodać do ciasta 1 ½ kubka mąki pełnoziarnistej.