wtorek, 24 lipca 2007

Jak motyle.. :-)

Trzy posiłki. Pół godziny przed pierwszym, na czczo - owoc. Przykładowe śniadanie: chudy twarożek z takimż jogurtem i dużą ilością ulubionej zieleniny, 2-3 kromki chleba typu deska, fuuuuuuura warzyw. Trzy godziny przerwy. Obiad (przeważnie w pracy): kabanos, kawałek sera camembert, fuuuuuuuura zieleniny. Cztery godziny przerwy. Kolacja: soczewica z sosem pomidorowym i fuuuuuuurą warzyw. I da sie przeżyć. Naprawdę.
To ciężka walka, którą podejmuję już nie wiem który raz. Ale moze tym razem się uda???? MUSI! Powtarzam sobie w myśli, ze tym razem musi. Tym bardziej, że widzę pierwsze efekty, ta dieta czy moze inaczej - sposób zywienia mi bardzo odpowiada, a posiłki nie są monotonne, choć skłądające się ze średnio bogatej ilości składników. Odkryłam bardzo, w zasadzie nawet bardziej, niz sesnsowną stronę na temat Diety Montignac i stamąd czerpię natchnienie. Są porady, świetne przepisy, dokładne opisy metody i jej zasad. Strona jest naprawdę świetna, i choć nie mam na razie śmiałości odzywać się na forum, to za tym pośrednictwem - dziewczyny, dzięki!
Ale... nie o tym miało być...

Dziś cały dzien szło mi bardzo dobrze, ale wieczorem się zaczęło. Nosić mnie zaczęło konkretnie. I poczułam, że jak czegoś nie zrobię, to zwariuję. Bo poczułam... SSANIE! Przemożne, dzikie, wielkie, pożądliwe SSANIE. Na słodkie to było ssanie!!!
W desperacji chwyciłam portfel i chiałam lecieć po czekladę z okienkiem, ale tu... w drzwiach zaparł się mój mąż! Zagroził sankcjami, jeśli polezę. No i... zostałam. Ale... HA! Od czego głowa i podpowiedzi na róznych forach...

Było niskokaloryczne frappe i ... marzenia o średnio-niskokalorycznym, ale dopuszczalnym tylko nie do tego rodzaju posiłku - cieście pod chmurami wg. Nigelli :-))

Wszystko wyszperane na forum mniama i lekko dopasowane do ssącej, aczkolwiek niskokalorycznej potrzeby :-))))

Frappe

Wysoka szklanka
dwie łyżeczki kawy rozpuszczalnej zbożowej (ja używam zbożowo-zwykłej), czyli albo ricore (do dostania wszędzie) albo cafea (o dostania w żabce, sporo tańsza a równie smaczna jak rocore),
łyżeczka do dwóch fruktozy (w zależnosci od "słodkości" zębów)
lód, mleko 0,5%

Do szklanki wsypać kawę i fruktozę. Zalać odrobiną wody (fajna jest gazowana), ubijać mieszadełkiem do cappucino. Jak piany będzie dużo dużo i już nie będzie się w trakcie ubijania podnosić, dodać dwie kostki lodu, uzupełnić zimnym mlekiem. Ale wypas!

I chocolate cloud cake (wersja MM, do posiłku tłuszczowego)

Ciasto:
250 g ciemnej czekolady minimum 70%,
125 g masła,
6 jajek: 2 całe, 4 żółtka, 4 białka,
175 g fuktozy,


ewentualnie:
2 łyżki likieru pomarańczowego albo innego alkoholu,
starta skórka z pomarańczy
Obłoczek:
500 ml kremówki,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
ew. 1 łyżeczka likieru (lub brandy i aromatu pomaranczowego),
Gorzkie kakao do posypania

Tortownica o średnicy 23 cm
Białka ubić na półsztywno, pod koniec ubijania dodać 100 g fruktozy i jeszcze przez chwilę ubijać.
W osobnej misce ubić jajka, żółtka, masło, rozpuszczoną i schłodzoną czekolade, cukier. Wmieszać skórkę pomarańczową.

Obydwie masy delikatnie połączyć (najpierw wmieszać łyżkę białek, rozmieszać żeby masa czekoladowa była lżejsza i potem delikatnie domieszać resztę białek).

Wlać do tortownicy, w której wyłożone papierem albo wysmarowane tłuszczem jest tylko dno. Piec w 180 st. albo 30-40 minut albo do czasu az ciasto będzie matowe i popękane z wierzchu.
Środek ciasta po wyjęciu sie zapadnie.

Wyjąć, położyć w tortownicy na kratkę, ostudzić. Wyjmować dopiero, gdy będzie chłodne.

Ubić śmietanę z alkoholem. Nałożyć ją na środek ciasta, tam gdzie się tak ładnie zapadło.

niedziela, 22 lipca 2007

Droga na Ostrołękę...

Mogłabym być marynarzem. Wody się boję, ale co tam! Od czego nowoczesny sprzęt pływający w postaci dmuchanej kaczki albo rękawków do pływania :-) Mogłabym na ten przykład pływać po wodach płytkich, śródlądowych. Wolę zresztą takie rejsy - wolne, leniwe, nicniemuszące, kontemplacyjne...

Pływać chciałabym, no bo dobrze w każdym porcie (choćby i płytkim, śródlądowym) kogoś mieć. Oj jak dobrze. Super jest świadomość, że gdzie nie pojedziesz, tam zawsze ktoś na ciebie czeka. I nawet jeśli przypłyniesz bez wcześniejszej zapowiedzi, to wystarczy jeden telefon i znajdzie się para ciepłych skarpetek i kubek herbaty z rumem.

Byłam ostatnio w jednym takim porcie. I po tej wizycie zrobiło mi się miło i ciepło. To już parę dni temu, ale wciąż o tym myślę... Człowiek potrzebuje przynależności. Tę kolorowa i rozkrzyczaną przynalezność znalazłam na mniamie. I ten człowiek potrzebuje też mieć kogoś, kto myśli podobnie. I bez zobowiązań. I niekoniecznie przymusza do posiadania takiego samego zdania na każdy temat. Bo to dobrze dowiedzieć się, że każdy ma podobne problemy, wątpliwości czy przeżywa podobne uniesienia a wzrusza go zasadniczo to samo, tylko opakowane w inny papierek.
Miło jest czasami posiedzieć i tak po prostu pogadać. A najcieplej robi się wtedy, kiedy się kogoś zna "na odległość: a wchodzi się do jego domu (obcego zasadniczo), dostaje skarpetki i herbatę i siedzi, siedzi, siedzi i gada. Ot tak. O wszystkim i niczym. O ciąży, chorobie, ostatnio kupionej bieliźnie i kwiatach które sąsiadka obiecała dać do rozsadzenia. O śmieciarce, która nie może dojechać od wczoraj i cudownych nalewkach polskiego hrabiego we Francji. Bosko, że nikt nie czuje się skrępowany, że co chwila wychodzi, żeby coś sprawdzić albo popracować, a rozmowa toczy się dalej przy udziale dowolnej ilości osób.

Zasadniczo powinnam dostać komisyjnie w zęby za napisanie o herbacie. Herbata. Pac! Her... bata. Pac! Pac! Her... dobra, przyznam się... uczta jaka na mnie czekała, powaliła mnie z nóg!
Były: faszerowane pomidory na ciepło (Pycha!), hawajska sałatka z dorsza, mango i sałaty z dressingiem z curry i jogo/majo (Mniamć!), wytrawne muffiny z serem halloumi, oliwkami i suszonymi pomidorami (Niebo w gębie!) i ciasto jagodowe (Moja dieta stała się przeszłoscią!).
Byłam pod wrażeniem! Matka trójce dzieci w tym jednemu absorbującemu oseskowi, żona mężu, gospodyni domu, podsumowując - chodzący ideał.
Tak szybko minął nam czas, że zapomniałam w ogóle zapytać o przepisy. Ale muffiny, które zdaniem autorki były niedobre a mi smakowały bardziej niż mocno, sprokurowałam własnnymi siłami i dałam rodzinie do pożarcia. Nie jęczeli, jak to zwykle mają w zwyczaju, gdy im coś nie pasuje ;-) Aaaa, halloumi, którego nie miałam pod ręką, zastąpiłam bardzo podobnym, moim zdaniem, oscypkiem (najlepszy byłby niewędzony, ale takiego też brakło). Nieeeebo w mojej dłoni!

Podwieczorkowa letnia doskonałość. Czyli wytrawne muffiny z oscypkiem (serem halloumi), oliwkami i suszonymi pomidorami.

Na 12 normalnych lub 48 mini muffinów

1,5 szklanki mąki,
1 łyżeczka proszku do pieczenia,
1 łyżeczka sody oczyszczonej,
100 g sera, pokrojonego w słupki,
garśc oliwek, przekrojonych na połówki albo ćwiartki,
garść suszonych pomidorów z oliwy, pokrojonych w paseczki,
szczypta soli,

2 jajka,
1/3 szklanki jogurtu greckiego,
1/3 szklanki mleka (plus ew. ok pół szklanki),
1/3 szklanki rozpuszczonego ostudzonego masła,

Wyłożyć blachę do muffinów papilotkami.

Rozgrzać piekarnik do 200 stopni

Suche składniki (w tym ser, oliwki, pomidory) wymieszać w dużej misce.
Jaja roztrzepać w osobnej misce, dodać resztę płynów, wlać do miski ze składnikami suchymi. Szybko "niedokładnie" wymieszać. To znaczy - składniki mają być połączone, ale nie zmiksowane albo wymieszane na gładko. Ciasto ma mieć konsystencję baaardzo gęstej, grudkowatej śmietany. Jeśli w trakcie mieszania okaże się, ze całość jest za sucha, dodać mleka, do uzyskania pożądanej konsystencji.

Nakładać ciasto dwoma łyżkami, do wysokości rantu w papilotkach, dzięki temu potem babeczki będą pięknie wyrośnięte i takie mocno puchate. Piec do zrumienienia. Wyjąć, ostudzić lekko na kratce. Można podawać ze zwykłym jogurtem greckim z dowolnymi ulubionymi ziołam, można z sosem tzatziki. Kawałek nieba w gębusi!

Aaaa, jeszcze jego. Przeglądając książkę Janaro, natknęłam się na super ciacha. Już stoją w kolejce do upieczenia ;-)


No fajnie być marynarzem!