niedziela, 8 kwietnia 2007

Szarak

To jakieś szaleństwo! Ale byłam dzielna. Nie dałam się! No... prawie :-)

Od zawsze, kiedy tylko pamiętam, już tydzień wcześniej zaczynał się w domu ruch. Nawet jak nic nie było w sklepach, to Babcia potrfiła dosłownie wykopać spod ziemi dobra na co dzień nieosiągalne. I choć niezbyt te święta lubiłam, to zawsze ten gwar i podniecenie udzielały się i mi. Do dziś zresztą chyba zagorzale bronię teorii o wyższości Świąt Bozego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. Ale i te "gorsze", powiedzmy, święta zacynam lubić. Bo to z rodziną posiedzieć można, nigdzie się nie trzeba spieszyć i można się wreszcie bezkarnie delektować robieniem niczego...

Pochodzimy ze Wschodu, nie mamy herbu, nie wywodzimy się nawet ze zubożałej szlachy. Początki naszej rodziny sięgają małej podwileńskiej wioseczki, do której prąd dotarł zapewne niewiele przed urodzeniem mojej mamy. Wszystkie zdjęcia sprzed lat, jakie mam, to zdjecia bosonogich, umorusanych ale rumianych dzieciaków i potem już dorosłych ludzi radośnie pozujących do zdjęć w okolicy pięknej, acz dzikiej, w ubraniach czystych, ale prostych i bez wyraźnych oznak bogactwa. Może więc stąd to umiłowanie i przekonanie... od kiedy bowiem tylko sięgnę pamięcią, każde święta, ale Wielkanoc w szczególności, to były święta tłuste. Mięsne. I obfite. Bo, jak mawiała Babcia, człowiek najedzony to człowiek szczęśliwy. A miara szczęścia jest wprost proporcjonalna do ... centymetrów w pasie. I choć mocno staram się walczyć z tymi centymetrami a na co dzień mięso obchodzę raczej szerokim łukiem, to na Wielkanocne śniadanie odpuszczam zupełnie. No bo bigos - koniecznie! Dobra biała kiełbasa sparzona i potem usmazona na rumiano - obowiązkowa! Smakowity, bo domowo pieczony, mocno majerankowy i czosnkowy schab - ależ oczywiście! Pasztet - och tak! No i coś, co u nas w domu robiło się od wielkiego dzwonu, choć to wyrób prosty i niezbyt dla niektórych wykwintny. Coś, na samą myśl o czym przełykam ślinkę oblizując się smakowicie. Coś, co zasadniczo - można wytworzyć ot tak sobie, ale... jedzone zbyt czesto traci swój urok i.. świąteczny smak.





Nie wiedzieć czemu Babcia nazywała to Zającem. Być może kiedyś, w jej stronach, robiło się go rzeczywiście z mięsa zajęcy. Nie mam pojęcia... jakoś nie wpadłam na to, żeby ją o to zapytać. Zającem raz nazwane, zającem w mojej głowie pozostało. I chociaż od dawna wiem, że wszyscy nazywają to prozaicznie pieczenią rzymską, to jednak... zając to dla mnie kwintesencja świąt albo wielkich imprez. Smak, aromat i mocniej pracujące ślinianki. A pieczeń rzymska... wytwór mięsopodobny, dostępny za tanie pieniądze w zakurzonych garmażach, smakujący.. makulaturowym papierem toaletowym i wodą... No cóż... wyobraźnia to potęga...


Zając


Na dwa spore zające kupuję:

1,5 kg niezbyt tłustej karkówki (mam maszynkę, więc mielę sama, jak nie miałam, to kupowałam po prostu 1,5-2 kg gotowego mięsa mielonego),
dwie duże cebule,
5-6 ząbków czosnku,
bułkę tartą,
5 jaj surowych,
10 jaj ugotowanych na twardo,
sól, pieprz,
inne przyprawy pasujące do mielonego,

szklankę wody,
liśc laurowy,
3 ziarenka ziela angielskiego,
5 ziarenek pieprzu.

Mięso mielę razem z cebulą i czosnkiem. Dodaję 4 surowe jaja, bułkę tartą, przyprawy. Wyrabiam. Ma mieć konsystencję taką jak na kotlety mielone. Dzielę mięso na pół. Dużą deskę do krojenia zwilżam wodą. Na mokrą deskę kładę połowę mięsa, formuję z niego zgrabny, gruby wałek o kształcie bochna chleba. Czyli zaokrąglone końce, środkiem grubszy, zwężający się ku brzegom. Kiedy "bochenek" mięsa ma już swój kształt, postępuję z nim jak rasowy karateka - kantem dłoni robię wzdłuż przez środek mięsa rowek. Musi być dośc szeroki. Z ugotowanych 5 jaj odkrajam obydwa konce. I kłade jajo za jajem w przygotowany dla nich rowek. Końcówki jaj muszą być ucięte, bo wtedy przylegają do siebie jedno za drugim i cała rolada wygląda ładnie po przekrojeniu. Nie ma wolnych przestrzeni mięsa między plastrami jajka. Gdy jajka leżą już wygodnie w mięsie, zasklepiam górną częśc rolady. Wygładzam ładnie. Klepię i masuję, tak żeby "zaklejona" góra była gładka. Teraz następuje część najtrudniejsza - całą roladę trzeba przenieść do brytfanki "szwem" do dołu! Ciężkie to, ale idzie się nauczyć. Trzeba to zrobić dlatego, ża czasami podczas pieczenia zając lubi pęknąć własnie w miejscu "szycia". Jak już jedna rolada spokojnie leży w brytfannie, tak samo robię drugą. Gdy obydwie są gotowe, trzeba je jeszcze dopieścić. Zwilzonymi wodą rękoma trzeba wygładzić góre rolad i zaklepać i wygładzić wszystkie większe dziurki, które potencjalnie mogą dać początek pęknięciom. A potem trzeba jeszcze rozkłócić jedno jajo i posmarować nim hojnie obydwa zające.
Do brytfanny wlać szklankę wody, włożyć liść laurowy, pieprz ziele i wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na ok 1,5 godziny. Kontrolować przyrumienienie góry. Jak trzeba, to zmniejszyć temperaturę.


Wychodzi duzio, duzio mięska. Ale... smaczne to, jak nie wiem co, a to, co zostaje, zawsze rozdac można rodzinie, albo zamrozić i potem... jak znalazł. Szczególnie miło wspominam chwile, kiedy w szkole odwijałam kanapkę z zającem i zajadałam się nią na przerwie...

Brak komentarzy: