piątek, 11 kwietnia 2008

MAM GO. MANGO!


W Polsce mało wyrazisty. Niby piękny, czerwony, kuszący, a jednak lekko bez wyrazu, polotu i smaku. Jednak... wystarczy trochę cierpliwości, niewielu dodatków i prawie zero wysiłku i można wyczarować coś, co... oczaruje.
Wiedziałam, że musze coś zrobić, bo kupiłam nieprzyzwoicie tanie mango. Dużo ich kupiłam, bo ostatnio ktoś mocno zachwalał. Rozpakowałam w domu i... postanowiłam, że dam im dojrzeć. Ale ile razy przechodziłam obok miski i rzucałam okiem na przepięknie usmiechające sie do mnie owoce, tym mocniejszą czułam potrzebę pokopania. Przekopania raczej. Książek i forów w poszukiwaniu czegoś szybkiego i zjadliwego.


owoc pierwszy


Jeszcze nie nazbyt dojrzały, ale kuszący.

Obrałam go, pokroiłam w kosteczkę i zamarynowałam z sokiem z jednej cytryny (limonka byłaby lepsza) i połową skórki otartej z tejże. Dodałam dwie łyzki miodu pomarańczowego (zwykły tez pasuje) i zostawiłam spokojnie w lodówce na parę godzin.


Potem wzięłam:


1/4 kostki masła,




130 gramów bułki tartej,




4 łyzki cukru demerara,




1/4 łyżeczki mielonego imbiru.


Masło rozpuściłam a resztę składników dokładnie wymieszałam. Na maśle zaczęłam rumienić bułeczkę z dodatkami. Robiłam to tak długo, aż całość zrobiła sie mocno ciemna, bo cukier zaczął sie rozpuszczać i tworzyć z bułeczką apetyczne karmelowe grudki. Przestudziłam.

Przemacerowane cytrynowo-miodowe mango wymieszałam z 450 gramami greckiego jogurtu.

I prawie już finiszowałam: wzięłam cztery szklanki, na bardziej wystrzałową okazję wezmę kieliszki od czerwonego wina. Połowę jogurtowo-owocowej masy rozdzieliłam na cztery części. Włożyłam je na dno szklanek. Posypałam to obficie karmelowymi okruszkami, znów położyłam jogurt, na wierzchu wylądowały okruszki. Jeszcze tylko odrobina miodu pomarańczowego i zupełnie nie pasujące do całości (ale moje ukochane) rureczki czekoladowe i.... znów na chwilę do lodówki.

Musze przyznać, że nie spodziewałam sie rewelacji, ot deser z serii "zrobić i zapomnieć". I po raz kolejny przekonałam się, że bycie niewiernym Tomaszem bozbawia ludzi wielu życiowych przyjemności ;-).

OWOC PIERWSZY okazał sie absolutnym sukcesem!

sobota, 15 marca 2008

Jak ze sklepu!


Piekłam wcześniej chleby, i owszem, ale wszystkie, wbrew temu co mówili jedzący, to dla mnie nie było „to”. Czegoś mi w nich brakowało. Kombinowałam z dodatkami, większą lub mniejszą ilością zakwasu, wreszcie z artystki stałam się rzemieślniczką pogodzoną z myślą, że własnymi rękoma nie stworzę już nigdy czegoś równie smacznego jak współczesny chemiczny chleb ze sklepu. Aż wreszcie – dzięki którejś z mniamowych albo cinowych specjalistek – okryłam, że i mnie można powiedzieć: „Upiekłaś coś, co smakuje jak chleb z piekarni!”. Kiedy pierwszy raz usłyszałam te słowa, aż pokraśniałam z zachwytu. Teraz powtarzam to innym. Ale oni nie wierzą. Rozumiem, bo sama bardzo nieśmiało podeszłam do świeżo nabytej wiedzy. Ale warto spróbować! Nie ma bowiem w tym prawie żadnych czarów. Jest za to kilka dolarów inwestycji i magia zwykłego-niezwykłego człowieka. Guru światowych chlebopieków, człowieka, którego podobizna powinna wisieć w każdej szanującej się kuchni. Jeffrey Hamelman. Voila. Oto CHLEB Z PIECZONYMI ZIEMNIAKAMI, genialny w swojej prostocie i smaczny, jakby prosto ze sklepu ;-)

CHLEB Z PIECZONYMI ZIEMNIAKAMI

Wstępna fermentacja:

2 ¼ kubka mąki chlebowej (lub jakiejkolwiek ulubionej),
¾ kubka wody,
1 łyżeczka soli,
1/8 łyżeczki suszonych drożdży lub ¼ świeżych

Rozpuść drożdże w wodzie, dodaj mąkę i sól, mieszaj tylko do czasu połączenia i uzyskania gładkiej konsystencji. Przykryj miskę folią spożywczą i odstaw na 12 do 16 godzin w ciepłe miejsce (temperatura ok. 22 stopnie).

Chleb:

4 kubki mąki chlebowej (lub jakiejkolwiek ulubionej),
1 kubek mąki z pełnego przemiału,
1 5/8 kubka wody,
1 łyżka soli,
1 ¼ łyżeczki suszonych drożdży lub ok. 2,5 świeżych
1 kubek (ciasno upakowany) pieczonych ziemniaków (wcześniej przeciśniętych przez praskę)
Cała wcześniej fermentująca mieszanka mąki, wody, soli i drożdży.







Do miski miksera albo do maszyny do chleba włoż wszystkie składniki ciasta OPRÓCZ wcześniej fermentującej mieszanki. Mieszać około 3 minut do połączenia się składników. W miarę jak ciasto stawać się będzie gładsze, dodawać małymi porcjami przefermentowaną mieszankę. Jeśli ciasto będzie się wydawać zbyt zwarte i suche, dodać odrobinę wody. Postępować tak, aż do uzyskania jedwabistego, niezbyt rzadkiego ciasta. Ciasto musi być odrobinę twardsze, niż normalna mieszanka chlebowa, bo ziemniaki, zawierają sporo wody i oddadzą ją ciastu podczas pieczenia. Dodanie zbyt dużej ilości płynu podczas mieszania, spowoduje utratę sprężystości upieczonego bochenka.



Przykryj miskę, odstaw do wyrastania na 1,5 godziny.


Zagnieć ciasto po pierwszych 45 minutach wyrastania.



Gdy minie 1,5 godziny, podziel wyrośnięte ciasto na dwie części. Uformuj ładne okrągłe bochenki, odłóż na posypany mąka blat. Przykryj folią. Gdy ciasto odpocznie (po ok. 10-20 minutach), uformuj według uznania. Znów przykryj folia.


Odstaw do wyrośnięcia na kolejne 1 ¼ godziny.

Rozgrzej piekarnik do maksymalnej temperatury. Natnij bochenki, spryskaj piekarnik. Włóż bochenki do piekarnika, znów spryskaj. Piecz w temperaturze ok. 230 stopni Obniż temperaturę w momencie, gdy chleb zacznie lekko zmieniać kolor. Piecz około 30-40 minut. Zawartość ziemniaków powoduje, że chleb rumieni się szybciej, niż zwykły chleb, dlatego jeśli zacznie się przypiekać, zmniejsz jeszcze bardziej temperaturę pieczenia (o ok. 10 stopni).



Hamelman radzi, żeby porcję surowego ciasta podzielić na dwie części. Mi się jednak najbardziej podoba w jednym kawałku, włożone i wyrośnięte pięknie w dużej kwadratowej blasze. Przypomina mi wtedy chleby, które jako młoda pannica jadałam na Kaszubach, kiedy jeździłam na truskawkobrania. Brak mi tylko do tego świeżo odciskanego masła.


Ale na to jeszcze przyjdzie czas ;-)))

Release to-be

Świadomość, że marzenia jednak się spełniają a to, co było odległą przyszłością, jest już w zasięgu ręki - daje potężnego kopa. Wtedy nawet konieczność podniesienia się o 4.00 rano nie przeszkadza. Ba - wstaje się jak na skrzydłach, a do kopalni jedzie się ze śpiewem na ustach.


MENU NA NOWY CZAS

I Śniadanie:

Haust ożywczego, rześkiego, prawie już wiosennego powietrza, popity koktajlem z marzeń, pragnień i miłości.

II Śniadanie

Uśmiechajace sie do mnie własne odbicie w szybie.

Obiad:

Ogromna porcja Dobrych Ludzkich Myśli z górą słatki z wiosennych promieni słońca. Deser - odwzajemniony uśmiech kolejnego przechodnia na ulicy.

Kolacja:

Ciepły płomień świec odbijający się w kieliszku po dobrym czerwonym winie.


ZA TYDZIEŃ PIERWSZY DZIEŃ NOWEGO ŻYCIA. Postanowiłam się nie bać :-)