sobota, 5 maja 2007

Nieznośna lekkość bytu

W zasadzie to się cieszę, że nie zrobiłam sobie długiego weekendu. W zasadzie to się ciesze, że nie wyjechałam na jakiś wywczas. W zasadzie, to... miło jest mieć ogród, w którym jak się chce, to można usiąść z kubkiem kawy i poczytać książkę, patrząc jak bąble wszelkiej maści i wieku przekopują trawnik sąsiadów ;-). Super jest ciepło się odziawszy, stojąc na skraju tarasu myśleć, jak to inni marzną nad jakimś mokrym jeziorem, bezskutecznie próbując rozpalić kominek ta jedną mokrą zapałką... Wszystko fajnie, jak pada i wieje i jest ogólnie do kitu. Niefajnie jednak zaczyna robić się wtedy, kiedy wychodzi słońce, słupek rtęci przypomina sobie o swoich podstawowych obowiązkach i po kilkudniowym lenistwie wreszcie pracowicie zaczyna piąć się w górę, a człowiek tak stoi i stoi na tym skraju tarasu i głupawo wpartuje się w coraz czystsze niebo.
Wtedy to nawet krew może zalać. No bo skoro inni pojechali, to znaczy, że jednak miło spędzą czas. Że bedzie spacer, fotografia, jezioro, węgiel, mięso, warzywka i trunki. A tu... w lodówce na dobre rozgościł się zaprzyjaźniony pingwin, grill smętnie stoi zakurzony w kącie ogrodu, a najbliższy węgiej jest na dolnym pokładzie kopalni Zofiówka w Rudzie Ślaskiej.
Skąd wiem, że krew może zalać? Ha! Dziś wreszcie wyjrzało słońce i zrobiło się ciepło. Dzieci hasały, muchy ożyły, a ja... miałam chyba mocno głupią minę tak stojąc i myśląc o tym, ze inni siedzą i się lenią, a ja wieczorem musze do pracy. I jak tak stałam i myślałam z głupią mina, to poczułam, że... wstąpiła we mnie nowa moc. Przegoniłam pingwina, zaprzyjaźniłam sie z wyjątkowo dobrze zaopatrzonym sklepikiem osiedlowym, zajrzałam do schowka i odkopałam sprzęt, który sprawił że od razu wiedziałam, ze to nie będzie stracone popołudnie.

Raclette

Niby małe a wielkie, niby technika a prościzna, niby beleco, a jednak! Boskie urządzenie! Czyściutkie, sprawne, miłe i sympatyczne! Nawet w deszczu pozwala oderwać się na chwilę od rutyny codziennego obiadkowania. I jak trzeba, to udaje, że jezioro tuż tuż, grzyby rosna dziko jak... grzyby po deszczu, a idylliczny widok przysłania jedynie tak podstępnie i kretynsko postawiony dom sąsiadów.

Na pierwszy ogień poszły cevapcici. A w zasadzie moja własna wariacja na ich temat. W necie znalazłam wiele przepisów:


1) 500 g mielonego mięsa, 3 cebule, 1 łyżka mąki, sól, pieprz, pół łyżeczki słodkiej lub ostrej papryki, 1 łyżeczka majeranku, mąka do panierowania,
2) 1 kg mięsa, 5 dużych czerwonych cebul, 5 dużych ząbków czosnku, 1 łyżka soli, 1,5 łyżki pieprzu czarnego mielonego, 2 łyżki papryki słodkiej papryki, 2 łyżki papryki ostrej, 2 łyżki suszonej natki pietruszki, 2 łyżki oleju, 2 łyżeczki proszku do pieczenia, 50 ml wody mineralnej,
3) 0,5 kg mielonego mięsa woł-wieprz, 2 średnie cebule, jajko, bułka, natka pietruszki, papryka peperoni w proszku, sól, pieprz.

Ja, na wszelki wypadek, tak żeby nie usłyszeć: "mamo, co to to okropne zielone w tym mięsie?????", albo: "co to takie czerwone", albo tysiąca innych uwag, których nawet nie potrafię sobie wyobrazić, zrobiłam "prawie" cevapcici, czyli zwykłe kotlety mielone w niezwykłym anturażu. Dobrawiłam po swojemu mielone, nabiłam je na szaszłykowe patyczki, opanierowałam w pokruszonych drobno płatkach sniadaniowych (mamo, kiedy znów nam zrobisz te dobre chrupiące kotleciki???) i położyłam na racletowym grillu.

Obok nich spoczęły dumnie i uroczyście zamarynowane wczesniej piersi kurczaka. A że lubię je bardzo prosto i bardzo pachnąco, to za marynatrę posłużyły jedynie: duża ilość czosnku, sól i trochę oliwy.

Miałm też ugotowane wczoraj młode ziemniaczki, które wołały głośno z lodówki o nową gustowną grillową odzież w brązowo-czarne paseczki.

Do tego ogromna micha sałaty z pomidorem, papryka, cebulowymi krążkami, jedrnym szczypiorem i fetowymi kostkami (obok na talerzyku, bo oczywiscie nie wszyscy lubia). To wszystko skropione oliwą, sokiem z cytryny i posolone i popieprzone do smaku.

A że raclette nie można się nacieszyć tak od jednego razu, po dłuższym odpoczynku był deser. Też raclettowy off course!

Kiedyś aż mnie ścisnęło w dołku, jak obejrzałam jeden z odcinków programu Nigelli. I grilla i czekoladę ubóstiwam jednako. Nie mogłam sie więc oprzeć idei przeniesienia przepisu na grillowanego ananasa z sosem czekoladowym na grunt grilla inaczej.

1 dojrzały ananas,
Troche cukru demerara,
200 g gorzkiej czekolady,
125 ml malibu,
2 łyżki cukru pudru (zależy od tego jaka gorzka jest czekolada),
125 ml kremówki
bambusowe patyczki do szaszłyków,

Przygotować patyczki (w wersji grilowej wymoczyć je dobrze w wodzie - ok. 20 min.). Obrac ananasa, wykroić środek, pokroić go w "ósemki". Nadziać ananasa na szpadki. Obtoczyć go w cukrze demerara i położyć na grillu (lub raclette).

W miedzyczasie w ganku o grubym dnie rozpuścić czekoladę, cukier, malibu i śmietankę. Kiedy wszystkie składniki już sie dobrze połączą, przelać sos do małych miseczek (tylu, ilu jest jedzących).

Gdy cukier na ananasie się skarmelizuje, maczać owoc w sosie i delektować się.

Genialnie proste! Genialnie pyszne! O znośna lekkości bytu!

1 komentarz:

Freya pisze...

Lovely blog! Unfortunately I can't translate it, but I did see the word 'raclette' and I am a big fan of that!!