piątek, 24 czerwca 2011

Krew, pot i łzy

Czasami mam do siebie żal, że... mam do siebie żal... Niby nic, a jednak. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego wydaje mi się, że cały świat sprzysiągł się, żeby mi zrobić na złość. I to jeszcze jak! Towarzyszy mi przy tym pioruńskie poczucie winy, bo przecież wiem, że to nieprawda. Świadomość świadomości powoduje jeszcze większe poczucie winy i koło się zamyka... Spirala się nakręca i szuka tylko pretekstu, żeby szybko, łatwo i nieprzyjemnie powrócić do stanu rozkręconego. Najgorsze jest to, że takie dni przychodzą same, niczym niezapowiedziane i mocno znienacka. Nie dają szans na przygotowanie i zlapanie oddechu przed kłębiącym się wirem brunatnej i mętnej wody. Mocno mnie to wkurza, bo lubię być przygotowana i wolę się uśmiechać. A tu tylko warczenie i wyszczerzone kły. Nie jest łatwo przed, w trakcie też niefajnie. Najgorzej jest jednak po, gdy wydarte pierze już opadnie, emocje zelżeją a rozsądek sugeruje konieczność wyrażenia skruchy i wyartykułowania przeprosin. Tego nie lubię, oj jak nie lubię! :$

niedziela, 1 maja 2011

Kap. Cap.. Capkejk!



Zwariowałam! Oszalałam! Jest mi błogo błękitnie i różowo ;). Zrobiłałam pierwsze w życiu cupkejki i wiem, że już razem zostaniemy. Po pierwsze - niezwykle proste, po drugie - super smaczne, po trzecie - nieziemsko piękne! Czego chcieć więcej?


Przepisu? Będzie! Za chwilę, bo pochłonęła mnie rozpasana konsumpcja ;))







środa, 20 kwietnia 2011

K.E.K.S. STOP Love it!!!!

Rzeżucha rośnie i doprowadza mnie swoim zapachem do szewskiej pasji. Ale zaciskam zęby. Bo mi się keksa chce! Takiego prawdziwego, dobrego, domowego. Delikatnego w smaku, jedwabistego na podniebieniu i napakowanego do nieprzytomności moimi ulubionymi orzechami we wszelakich odmianach i teksturach, żurawiną moczoną w mocnym alkoholu, kandyzowanymi wiśniami i odrobiną rodzynek ;).

Mam dwa ulubione przepisy, autorstwa oczywiście niezawodnych dziewczyn z Mniama - Ani 'bajaderki' i Magdy 'Dirk'.


Pierwszy - keks mocno tradycyjny, po prostu pyszny, nie da się przejść koło niego obojętnie. Drugi - taki keks trochę inaczej - specjalnie dla dziadka Jurka, który innych słodkich owoców nie przyswaja a cukier każe zastępować fruktozą.


KEKS WYBORNY, a w zasadzie najlepszy z najlepszych ;)

To tak naprawdę nie ciasto z owocami, ale owoce z ciastem. Cudownym. Pachnącym, puchatym, nieprawdopodobnie smacznym.

Potrzeba:

1 kostki miękkiego masła,
1 szklanki cukru pudru,
5 dużych jajek (oddzielnie biała i żółtka),
1 łyżki proszku do pieczenia,
niepełnej szklanki przesianej mąki (225 g),
1 cukru waniliowego,
2 łyżek dobrego alkoholu (wódka, brandy, co kto lubi),
0,5 kg ulubionych bakalii (super są żurawiny moczone w brandy, rumie albo whisky, wtedy trzeba je namoczyć tak ze dwa dni wcześniej, a alkohol pozostały z moczenia dodać do ciasta w ilości podanej),

keksówki 13x34 cm


Keksówkę wysmarować masłem i wysypać mąką albo wyłożyć papierem do pieczenia. Rodzynki zalać gorącą wodą, orzechy uprażyć w piekarniku, pokroić wedle upodobania - grubiej lub cieniej.


Białka ubić na sztywną pianę. Masło utrzeć, dodać cukier puder i dalej ucierać na bardzo lekką i puszystą masę. Dodawać po jednym żółtku i delaj ucierać. Potem mąkę, proszek do pieczenia, cukier waniliowy, alkohol. Wymieszać z ubitymi wcześniej białkami, dodać bakalie.


Rozgrzać piekarnik do 180 stopni. Piec nawet do 45 minut, albo aż do momentu, kiedy drewniany patyczek włożony w ciasto będzie suchy.


Można próbować po wystudzeniu, ale pełnię smaku osiąga na drugi dzień po 'dojrzeniu' ;).


Drugi keks za chwilę, bo czuję że mi się coś przypala! Baranek mi się przypalił ;) Taki z ciasta, do postawienia na stół, z takiej formy. Nie szkodzi, upiekę drugiego ;).

Teraz drugi keks ;)



BOLO AMERICANO, czyli keks dla dziadka z jabłkami, orzechami i fruktozą.

Potrzeba:
300 g fruktozy,
300 g przesianęj mąki,
4 jajek,
4 jabłek (pokrojonych w kostkę),
200 ml oleju lub oliwy z oliwek,
150 g orzechów włoskich (posiekanych),
1 łyżki dobrego alkoholu (w oryginale - porto),
1 łyzki cynamonu,
ok. 1 łyżki soli,
ok. 16 g proszku do pieczenia,
łyżeczki sody (niekoniecznie).



keksówki 13x34 cm

Wsypać fruktozę do miski, dodawać po 1 jajku (całym) i ubijać. Kiedy skończa się jajka, dodać oliwę, mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, solą i cynamonem oraz alkohol. Kiedy masa będzie już gładka wyłączyć mikser i dodać jabłka i orzechy i dokładnie ale delikatnie wymieszać.

Rozgrzać piekarnik do 180 stopni, wlac ciasto i piek ok. godziny albo do czasu, aż patyczek wbity w środek ciasta będzie suchy. Wyjąć, schłodzić, pałaszować. Niech nigogo nie zmyli duża ilość soli - ciasto dzięki niej zyskuje! Warto zaryzykować ;))

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

I przystąpiłam... nie bez przyjemności ;)


"Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie" - mówiła babcia Pawlakowa wyposażając jadącego na salę sądową syna w miłą parkę eleganckich granatów. Nie sposób nie przyznać jej racji... niech się wali i pali, święta zawsze będą ;).


Niby nie mam czasu, niby pracuję, a im mniej dni do TEGO śniadania, tym bardziej nie mogę się skupić na robocie. A to słońce zaświeci tak, że tylko siedzieć i marzyć o czymś dobrym i słonecznym, a to w ogrodzie obudzi się ropucha i zacznie leniwie przechadzać się po podjeździe, a to spod lasu wystartuje pierwszy najprawdziwszy tegoroczny bocianowy bocian.


Tulipany rosną jak dzikie, żółte pierwiosnki i żonkile dodają domowi tyle blasku, że... robić się chce! I nawet znienawidzony przeze mnie zapach rzeżuchy posianej w żółtej foremce do babeczek nie odrzuca, tylko napomina: weź się kobieto, bo z keksa będą nici ;)


No to się zastosowałam, dłużej już nie mogłam zwlekać. Tym bardziej, że przepis jest w rodzinie M. od dobrych parunastu lat i jest to tak zwany 'must' na Wielkanoc. Wyzwanie jest tym trudniejsze, że ideał to wytwór babcinych rąk, które pozostały już tylko wspomnieniem... zbliżenie się więc chocby odrobinę do tego ideału będzie mocnym wyróżnieniem.


Przystąpiłam więc do MAZURKA RODZYNKOWEGO:


5 żółtek,

20 dkg cukru pudru,

20 dkg masła roztopionego i wystudzonego,

20 dkg mąki tortowej przesianej,

1 łyżeczka proszku do pieczenia,

20 dkg rodzynków namoczonych i odciśniętych,

1 jajo rozkłócone do posmarowania wierzchu ciasta,


Żółtka ubiłam z cukrem. Kiedy były już gładkie i ubite prawie do białości, dolałam do nich roztopione masło i dobrze wymieszałam. Potem siuo do tego przesiana mąka z proszkiem do pieczenia i miksowałam aż było gładkie i bez grudek. na koniec - łyzką juz, nie mikserem - rodzynki.


To porcja na całą blachę, taką stadardową, która jest na wyposażeniu każdego piekarnika. Chodzi o to, żeby ciasto było cienkie, w pieczeniu odrobinę wyrośnie. Wyłożyć blachę papierem do pieczenia, albo natłuścić i wysypać mąką (nie lubię smarować, więc wykładam), rozsmarować ciasto na blasze, posmarować z wierzchu jajem i wstawić do pieca. Piec w 180 stopniach ok 25-35 minut, jeśli patyczek włożony w ciasto będzie wilgotny, dopiec.


To tradycyjna wersja, oczywiście jej się trzymałam za pierwszym razem. Za drugim poszalałam. Zmieniłam trochę skład ;)) Wzięłam tylko 'mniejszą połowę' rodzynek, moczyłam przez trz dni trochę żurawin w Johny Walkerze, posiekałam grubo sporo pistacji i prażonych orzechów laskowych. Ciekawa jestem jak zostanę oceniona, na gorąco było obłędne!!! Jakby co, to zwalę wszystko na tę cudownie radosną wiosnę, która zamieszała wszystkim w głowach ;D


P.S. Jutro keksy! Mam pozwolenie na używanie dowolnego przepisu, wybrałam dwa - na bank będa najlepsze na świecie ;)


niedziela, 6 marca 2011

The Cranberries


Razem ze słońcem za oknem obudziła mnie dziś przemożna chęć zjedzenia czegoś mocno energetycznego. Padło na kolor czerwony. Z małymi zastrzeżeniami ;) Stwierdziłam, że musi być niby słodkie, ale nie tak bardzo, niezwykle proste i takie, żebym mogła to zrobić nie lecąc znów na zakupy.

Przegląd szafek i lodówki teoretycznie wyszedł na moją niekorzyść: mocno niesłodki żółty ser, ze trzy słoiczki otwartych (dlaczego aż trzy, do cholery????) konfitur z żurawin, puszka groszku, puszka tuńczyka, trochę świeżych żurawin, bo znów odwiedziłam Piotra i Pawła i kupiłam, bo "a nóż coś zrobię", pieczony kurczak z wczoraj...

Z przeglądu wyszło mi, że na deser będzie kurczak z żurawiną i ... wtedy mnie olśniło! A wcale że nie! Będzie prosta, szybka i zawsze się udająca tarta!

Prawa autorskie do przepisu podstawowego należą do Irenki z mniama, ja tylko zmieniłam lekko technikę wykonania i wsad :). Tak więc - żeby się nie narobić a mieć cudowny deser albo po prostu jakiegoś pocieszacza na gorszy dzień, wystarczy wziąć:

Na Irenkową krajankę z kuruszonki:

3 szklanki mąki,
200 g masła (stopionego),
3/4 szklanki cukru,
1 łyżeczkę proszku do pieczenia,
1 jajko,
ok. 350 ml (albo więcej) dżemu mało słodkiego (albo w tym przypadku mieszanki żurawiny ze słoiczka, świeżych owoców żurawiny i odrobiny cukru),
tortownica ok. 24x24 cm albo inna o podobnym wymiarze.
Do miski wsypać mąkę, proszek do pieczenia i cukier. Dokładnie wymieszać. Dalej mieszając polewać miks stopionym masłem tak, aby powstała wilgotna masa (jak na kruszonkę). Po zużyciu całego masła wszystko musi mieć konsystencję mocno wilgotnego piasku z plaży - ulepiona w kulkę - musi się trzymać w całości, ale po mocniejszym dotknięciu - rozpadać na grudki.
Tortownicę można lekko natłuścić (ja uwielbiam tłuszcz w sprayu, bo - po pierwsze - nie lubię brudzić rąk, po drugie - dociera nawet do najdalszych zakątków foremek i tortownic o różnych kształtach) i wysypać mąką. Można też wyłożyć formę papierem do pieczenia, wtedy natłuszczanie nie jest konieczne. Po upieczeniu ciasto wyjmie się razem z papierem, a blacha będzie łatwiejsza do umycia.
Ciasto podzielić "na oko" na dwie części. Pierwszą - wysypać spód blachy tak, zeby nei było prześwitów. Lekko docisnąć grudki ciasta palcami do dna.
Konfitury żurawinowe, dżem i owoce wymieszać, wyłożyć wszystko na przygotowany spód ciasta. Na dżemy wysypać resztę ciasta robiąc z niego klasyczną kruszonkę.
Piekarnik rozgrzać do ok 180 stopni. Piec do zrumienienia, powinno to potrwać ok 25-30 minut (albo dłużej - w zależnosci od piekarnika).
Z tej porcji wychodzi cienki placek, żeby uzyskać ciasto grubsze, jak na zdjęciu, ży przygotować podwójną porcję.
Kolejne z serii murowanych "comfort food" gotowe! :)

sobota, 5 marca 2011

Są powody do mruczenia......


Są rzeczy, które Tygrysy lubią najbardziej. I nie ma tu znaczenia, czy tygrys jest duży i wyraźnie pręgowany, czy maleńki a pręgi na jego puszystym futerku są jeszcze niewyraźne i trochę zamazane. Tygrysy wiedzą, co lubią i szukają tego uparcie, aż znajdą.
Od zawsze niespełnionym ideałem, kulinarną Arkadią, Edenem i paroma jeszcze rzeczami symbolizującymi ideał ideałów było dla mnie ciasto drożowe.
Kojarzy mi się z bezpiecznym dzieciństwem, ciepłem domu, radością i uśmiechami przyjaznych sobie osób. To proste połączenie mleka, drożdży, masła i mąki to dla mnie tak zwane "comfort food", jak określają to Brytyjczycy. Nie ma lepszego określenia. W tych dwóch słowach zawiera się to wszystko, co wcześniej opisałam całym zdaniem i to jeszcze mocno się ograniczając, żeby wszystko było jasne i klarowne.
Żeby była jasność - drożdżowe z cukierni, to nie drożdżowe. Koło drożdżowego nawet nie stało. Wertowałam więc książki kucharskie w poszukiwaniu swojego ideału. Co raz to wydawało mi się, że już go znalazłam, ale po jakimś czasie okazywało sie, że to nie to. Na chwilę porzuciłam poszukiwania i robiłam na oko, żeby chociaż pachniało drożdżami. Tylko, ze to też nie to. I wreszcie, tuż przed ostatnimi świętami zupełnym przypadkiem... TRAFIŁAM!
Jest delikatne, miękkie, cudowne w smaku i pachnie mocno stwierdzeniem comfort food. A do tego... banalnie proste!
Drożdżowe Marylki
rozczyn:
3/4 szklanka mleka,
4 łyżki cukru,
10 dkg drożdży
4 łyżki mąki,
ciasto:
rozczyn,
2 szklanki cukru (najlepiej z wanilią),
jeśli nie ma cukru waniliowego, to podwójny cukier waniliowy,
8 żółtek,
4 jajka,
1 kg mąki tortowej,
1 kostka masła (stopiona),
ew. 1/2 szklanki mleka.
Mleko na rozczyn lekko podgrzać, dodać cukier, mąkę i drożdże. Wymieszać, postawić w cieple, żeby ruszyło.
W międzyczasie: do miski wsypać cukier, wbić całe jajka i żółtka i ubić na parze na puszystą jasnożółtą masę. Po ubiciu wlać do dużej miski, dodać rozczyn, wymieszać. Mąkę przesiać do mieszanki jajek i rozczynu. Wymieszać. Finalne ciasto powinno być dość luźne, ale nie powinno kleić się do rąk. Trzeba więc kontrolować jego stan - albo dodając mąki, albo mleka. Po wymieszaniu mąki, jajek i rozczynu - wlać do miski roztopione masło. Wyrabiać aż do uzyskania ładnego, gładkiego i lśniącego ciasta.
Włożyć do mnieszych lub większych foremek, albo utoczyć zgrabne bułeczki i zostawić do wyrośnięcia. Kiedy ciasto podwoi swoją objętość - włożyć do piekarnika nagrzanego do temperatury 100 stopni. Piec przez 10 minut, potem zwiekszyć temperaturę do 150 stopni i piec przez kolejne 35-45 minut (trzeba bacznie kontrolować, bo łatwo można przesuszyć, a wtedy... z comfort food zamienia się w ładnie pachnącą podeszwę ;) ) .
Jeść tak jak się lubi - na stojąco, na leżąco, na ciepło, albo lekko ciepło, popijając mlekiem albo kawą, z dżemem lub saute... jakkolwiek, byle tak, jak comfort food ;) Można nawet w środku nocy... wszystkie techniki dozwolone.
Teraz, kiedy tajemnica powrotu do spokojnego i pachnącego dzieciństwa została rozwikłana, nie boję się zawirowań, zawiei i zamieci, wahań na barometrze i innych kataklizmów. Sama bowiem świadomość, że w każdej chwili mogę znów usiąść z moją Babcią przy jej stole i po prostu cieszyć się chwilą, daje mi tak potężny zastrzyk pozytywnej energii, że nic mi nie straszne ;) Polecam! Co za cudowne uczucie!
P.S. A żeby mieć tak jak ja - takie cuda w postaci małych bułeczek na śniadanie - wystarczy wyrobić ciasto wieczorem, utoczyć bułeczki, położyć na blaszce, przykryć i wstawić na noc do wyrastania do lodówki. Potem wystarczy wyjąć, ogrzać do temperatury pokojowej przez jakieś 30 minut i piec jak w opisie. Bajeczne rozpoczęcie dnia!

poniedziałek, 21 lutego 2011

Podano! Czyli jak bardzo lubię przyjść na gotowe...


M. jest dziś pierwszy dzień w nowej pracy, ja powoli odstawiam najmłodszą młodzież od prywatnego źródła zdrowego nabiału i też staram się coraz więcej włączać we wspólne dorzucanie do domowej skarbonki.

Z tej okazji nam się dzis upiekło ;) I dosłownie i w przenośni...
Nie musimy dziś gotować, bo Wojtek robi moje ulubione canelloni z mięsem i szpinakiem w sosie pomidorowym. Pyszne, a co najważniejsze - proste. Mocno apetyczne połączenie wszystkiego, co lubię. Całość uwieńczona sporą ilością czosnku i żółtego sera.... MNIAM!że, do tego - zrobione w większej ilości - starcza na parę posiłków. I jeszcze da się świetnie mrozić!

Wojtkowe canelloni z mięsem, szpinakiem i czosnkiem w sosie pomidorowym.

0,5 kg dowolnego mięsa mielonego,
1 paczka mrożonego szpinaku,
1 opakowanie makaronu canelloni,
2 puszki krojonych pomidorów bez skórki,
2 ząbki czosnku (lub więcej, jeśli ktoś lubi),
pieprz, sól, olej

Najpierw Wojtek rozgrzewa patelnię, ż jest gorąca, wlewa na nią odrobinę (bo z mięsa powinien wytopić się tłuszcz) i smaży mielone. Kiedy mięso lekko się rumieni, dodaje do niego rozmrożony szpinak (można z powodzeniem dać mrożony, ale całość potrwa dłużej), pieprz, sól i czosnek do smaku i smaży, aż z tej mieszanki odparuje woda, której szpinak zawiera całe morze.

Kiedy już wody nie ma, odstawia całość do lekkiego przestygnięcia. W tym czasie wylewa do naczynia, w którym wszystko będzie sie zapiekało, pomidory z puszki. Soli, pieprzy, dodaje też jeszcze trochę zmiażdżonego czosnku i miesza.

Na głęboki talerz Wojtek wylewa teraz trochę oleju i zaczyna musztrować makaron jak dobrze wyszkolony batalion piechoty lądowej ;).
Bierze rurkę, macza ją w oleju - tak aby i na zewnątrz i w środku była naolejona, ustawia na talerzu i wkłada do środka sporo przygotowanego wcześniej farszu. Nawet lekko ugniata go wewnątrz kluchy.

I tak jedna po drugiej, raz za razem - faszeruje i układa gotową rurę na czerwonych pomidorach.
Potem już tylko polewa całość resztką pomidorów z puszki, posypuje całość baaaaaardzo obficie żółtym serem i wkłada do piekarnika rozgrzanego do ok 180 stopni na co najmniej 35 minut.
A potem już tylko odgania nas od piekarnika, bo chcielibyśmy zjeść wszystko, zanim się zrumieni na dobre ;)
Piecze całość aż na górze pojawi się apetyczna miejscami brązowa skorupka ze zrumienionego sera.


Potem wystawia blachę na stół i dzieli jak za starych dobrych czasów, kiedy nikt nie słyszał o ramekinach, kokilkach i mikro porcjach na osobę.

A my? Jemy, aż sie uszy trzęsą. I... bez żadnych skrupułów, bezwstydnie zapowiadamy się na jutro ;).




piątek, 18 lutego 2011

Co kraj, to obyczaj... czyli o scones


Imponują mi zadbane, uśmiechnięte, cudownie zorganizowane kobiety, które kiedy tylko mogą, rozpieszczają swoich domowników a to świeżymi bułeczkami, a to muffinkiem na kolację, a to czymś "nie-ze-sklepu" na śniadanie.

Imponują mi do tego stopnia, że od czasu do czasu mam zryw. Zryw chęci, sił witalnych i potrzeby stania się taką uśmiechniętą i promieniejącą o poranku matką i nie-żoną, która z błyskiem w oku i luzem w umanicurowanym paznokciu robi naleśniki, pancakes, muffiny i inne tajemniczo, acz smakowicie brzmiące małe śniadaniowe danka.
Zauważam jednak jedną prawidłowość - im częściej mam zryw, tym więcej mi się chce. Nie tylko o poranku. W 0góle mi się chce. Mam wrażenie, że jak zacznę się uśmiechać rano (bo inaczej nie można przecież smażyć tych słodko pachnących pankejków albo piec roztaczających cudowną woń bułeczek), to ten uśmiech jakoś tak samoczynnie zostaje. I czasami nawet udaje mi się go dotrzymać nawet do wieczora! Czasami gubię go w południe, czasami jeszcze wcześniej, ale zauważam, że coraz częściej udaje mi się jednak dotrawać ;).

Staram się więc dawać sobie pretekst do tych całodziennych uśmiechów. Pankejki weszły już na stałe do naszych porannych weekendowych menu. Postanowiłam więc tym razem coś zmienić. A ponieważ kupiłam ksiażkę zawsze uśmiechniętego Billa Grangera - Bill's Basics, musiałam coś z niej upiec ;).

Ngdy nie próbowałam sconsów. Od kiedy pamiętam - zawsze miałam ochotę je zrobić, nigdy nie miałam czasu (jak sądziłam). Wczoraj rano, uzbrojona w entuzjazm, książkę i uśmiech zabrałam się do roboty.

Scones (wersja Billa Grangera z moją małą modyfikacją)

3 łyżki miałkiego cukru albo cukru pudru,
450 gramów mąki,
2 łyżeczki proszku do pieczenia,
1 łyżeczka sody oczyszczonej,
200 ml słodkiej śmietanki,
125 ml wody gazowanej,
2 łyżki soku z cytryny,
odrobina mleka do posmarowania bułeczek,

podawać z:

dżemem truskawkowym
lub
gęstą kwaśną śmietaną albo bitą śmietaną

Rozgrzać piekarnik do 200 stopni, wyłożyć blachę papierem do pieczenia, oprószyć mąką.
Przesiać cukier, mąkę, proszek do pieczenia i sodę do miski. W drugiej misce wymieszać śmietankę, wodę, sok z cytryny. Dodać do drugiej miski z suchymi składnikami i wymieszać wszystko nożem. Wyrzucić na omączony blat, wygniatać do czasu aż całość stanie się gładka. Rozwałkować na placek o grubości ok. 2-3 centymetrów. Wykrawać ok 5 cm. szklanką lub karbowaną wykrawaczką koliste ciacha. Ścinki zagnieść na nowo i wykrawać do wykończenia ciasta.


Układać dość ciasno na blasze. Posmarować mlekiem i piec ok. 20 minut ż zrobią się puchate i bardzo ładnie zrumienione (mi pieczenie zajęło ok. pół godziny.
Podawać jeszcze lekko ciepłe z dżemem, śmietanką lub czymkolwiek ulubionym do tego typu pieczywa ;)

Wychowana na puchatych pszennych bułeczkach, trochę zasmuciłam sie finalną lekko wilgotną konsystencją sconsów. Po bliższym jednak zapoznaniu się z nimi, doszłam do wniosku, że mi pasują. Takie świeże, pachnące, ciepłe i lekko słodkie z dużą łyżką waniliowego serka homo, były uroczym potwierdzeniem tego, że uśmiechać od rana się warto ;-)
































































































































Choroba sercowa


Trochę to już trwa.. Niedługo, ale według lekarzy - wygląda na to, że na dłużej... Najciekawsze jest to, że wcale nie chcę się leczyć :)

Dowodem na siłę choroby jest fakt, że coraz częściej gotuję :)

Dziś była zupa sercowa ;)

Kiedyś gdzieś zamówiłam krem z buraków. I do teraz go pamiętam :) Nigdy wcześniej nie jadłam buraczków w tej postaci! A szkoda. Bo zachwycająca jest konsystemcja tej zupy w takiej postaci i jej kontrast z wyrazistością "wkładu" albo może dressingu, jaki się do niej podaje.

2 kg buraczków,
1 pęczek włoszczyzny,
mięso na wywar lub kostka rosołowa
1-2 łyżeczki chrzan,
1 łyżka serka Almette naturalnego,
1-2 łyżki gęstej śmietany
sól, pieprz

Ugotować wywar z mięsa i włoszczyzny, osobno ugotować nieobrane buraczki. Wywar doprawić do smaku, buraczki obrać, przekroić na parę kawałków. Całość zmiksować na krem.

W prostszej wersji - buraczki z włoszczyzną ugotować w wodzie z kostką rosołową (wiem, że to nie tak, ale od kiedy jestem matką trojga, zaczęłam mocniej szanowac każda chwilę), wyjąć włoszczyznę, zmiksować, doprawić.

Wymieszać serek z chrzanem i śmietaną. Całość ma mieć wyrazisty smak i konsystencję gęstszej śmietany. Zupę nalać do talerzy, gęstym kremem śmietanowym rysować wybrane wzorki.
Zjeść i chorować dalej :D

czwartek, 10 lutego 2011

Bieg przez płotki.


Bycie "pojedynczą" matką wydawało się absorbujące. Jak zrobiło się +1, to z niedowierzaniem stwierdziłam, że z jednym to była bułka z masłem. Ostatnio do tego 1+1 dodałam jeszcze 1 ;). No i muszę głośno stwierdzić - czapki z głów! że matki trojga, czworga, pięciorga i dalszych 'orga' muszą się mocno napracować, żeby ogarnąć cały ten bałagan..... chociaż ostatnio gdzieś czytałam rozmowę z matką ósemki, która stwierdziła, że najciężej było chyba do piątego, potem "samo się" robiło ;)


Może i samo, ale i tak to "samo", to niezły bieg przez płotki ;-). Z dzieciństwa pamiętam rozkoszne krzyki komentatorów sportowych po którymś z rzędu nieudanym występie Polaków na olimpiadzie, że "liczy się, proszę Państwa, nie wynik, tylko udział". Ale... jakoś to tak... no nie tak.


Widział ktoś na TLC program Kate Plus 8? Natknęłam się ostatnio i.... wyszło mi z tego, że jednak nie udział, a wynik :). No bo z niedowierzaniem widzę, jak matka ośmiorga, nie korzystając, jak twierdzi, z pomocy opiekunek, daje ze wszystkim radę i jeszcze wygląda... no, dobrze wygląda ;).

No to postanowiłam zrobić bieg przez płotki. I mieć i udział i wynik :D. Doszłam do wniosku, że grunt to chęć pomysł i dobry kuchenny gadżet.


A zatem. Presenting: Szybki bieg przez płotki z wynikiem :D

Trochę kuskusu,
Trochę rosołu lub gorąca woda i kostka rosołowa,
Trochę kukurydzy albo groszku, albo co kto lubi z mrożonki lub puszki
Coś zielonego (tu rukola), ale możze być też sałata lodowa albo jakiekolwiek inne świeże chrupiące warzywo (np. starkowana na cienkich oczkach marchewka)



Jeśli ktoś potrzebuje tak zwanego wkładu, to pasuje do tego wszystko: mięso z rosołu, kotlecik z niedzielnego obiadu, kotlet sojowy, resztka gulaszu...


I do roboty!

Wsypać kuskus do miski, zalać gorącym rosołem lub goraca wodą z rozpuszczoną w niej kostką rosołową jakieś pół centymetra ponad poziom kaszy. Zamieszać, przykryć do napęcznienia. Po krótkiej chwili wystarczy wymieszać kuskus z warzywem puszkowym. Ułożyć ciasno mieszankę w pierścieniu do dekorowania, ubić, zdjąć pierścień. Na wierzchu ułożyć piramidkę z zieleniny lub innego kolorowego warzywa. Obok położyć mięso lub jeśli mięsa sie nei jada - np. sos jogurtowy miętowy, czosnkowy lub jakikolwiek inny ulubiony. Niektórzy (buziaki M. ;) ) zjadają tę potrawę z majonezem. Można i tak ;)

I kolejny płotek zaliczony. Coraz bliżej ideału amerykańskiej Kate, na szczęśćie pociech zdecydowanie mniej :D


















środa, 9 lutego 2011

Otwórz drzwi...


Masz 38 lat. Kiedy doliczę do trzech, będziesz miała o 10 mniej. Raz, dwa, trzy. Masz 28 lat. Idziesz korytarzem. Po obydwu stronach korytarza widzisz drzwi. Po prawej - są drzwi z dobrymi wspomnieniam i nastrojami. Po lewej - ze złymi. Otwierasz drzwi po lewej.

Przechodzisz dalej. Masz teraz 18 lat. Znów otwierasz drzwi po lewej.

Kolejny krok i dochodzisz do końca korytarza i ostatnich drzwi. Masz teraz 8 lat. Znów otwierasz drzwi. Z otwartych przed chwilą pomieszczeń wypuszczasz wszystkie złe, niedobre, bolesne emocje, przeżycia i myśli, które były za tymi drzwiami.

Odwracasz się i widzisz przed sobą korytarz, który właśnie przeszłaś. Teraz po prawej masz rząd otwartych drzwi, po lewej - zamkniętych. Puste już pomieszczenia napełniasz radością i jasnością, która towarzyszy ci jako ośmiolatce. Wszystko, co włożyłaś do tych pomieszczeń, to w nich zostaje.

Zaczynasz wracać i zamykasz po kolei drzwi. Raz - masz 18 lat. Dwa - jesteś 28 latką. Trzy - wróciłaś. Wszystko, co zostało zamknięte za drzwiami, odtąd będzie ci towarzyszyć. Zaczniesz odnajdywać szczęście i radość, które towarzyszyły ci w dzieciństwie. Wyrzucisz z siebie strach, zaczniesz żyć.

Naprawdę ciekawe doznanie. Kiedy otworzyłam ostatnią parę drzwi i wypuściłam to, co było za nimi, nagle poczułam, że prawa strona mojego ciała stała się bardzo ciężka i mam wrażenie, że waży dużo więcej, niż lewa. Podejrzewam, że gdybym nie leżała wygodnie na łóżku, to z powodu przytłaczającego ciężaru jednej strony mojego ciała, po prostu spadłabym na ziemię.

A gdy byłam na końcu korytarza i miałam na powrót osiem lat, zobaczyłam to, co tam było. Był środek lata. Było cudownie słonecznie i ciepło (ale nei upalnie). Stałam w ogrodzie mojej babci i czułam rozpierające mnie szczęście. Takie po prostu - szczęście płynące z bycia tu i teraz, ze świadomości cudu trwającej chwili, z radości, że można być po prostu szczęśliwyi i nie trzeba bać się powiedzieć tego głośno, bo ktoś to zabierze...

To nie jest tak, że po każdym takim "zaklinaniu" wstaję i już jestem inną osobą. Nie. To zaklinanie, to raczej początek procesu, który zostaje nim uruchomiony. Czasami jego wpływ czuję wyraźnie, innym razem - wszystko przebiega delikatniej i bardzo dyskretnie. Ale trwa! Niekiedy pewne rzeczy po prostu "się stają", innym razem gdy jadę samochodem albo wracam ze sklepu z siatami czuję wyraźnie, jak odblokowują się zamknięte dawno klapki w mojej głowie i wracają jasne i rozsądne myśli, które już kiedyś się pojawiły, a potem zostały wciśnięte za najciaśniejsze zwoje mózgu i nie potrafią się stamtąd wydobyć. To bardzo trudne do opisania. To tak, jakbym kiedyś, dawno temu była kimś, z kim mi było dobrze, a przez lata ten ktoś nie dość że sie zmienił, to jeszcze nie potrafi nawiązać ze mną kontaktu. Inaczej - ja nie potrafię, bo po prostu zapomniałam, jaki jest fajny i sympatyczny. Na szczęście - ten ktoś wciąż jest, tylko zamknięty. Może za tymi drzwiami? Na szczęście wczoraj je otworzyłam i wypuściłam wszystko co tam było. Poczułam wyraźną ulgę. Czułam, że od dłuższego czasu tego właśnie potrzebowałam. Dziś czuję, że dorastam. Mam w końcu do pokonania aż trzydzieści lat...


Bardzo ciekawe doświadczenie. Polecam.


Zaraz coś ugotuję ;)



wtorek, 8 lutego 2011

Aaaaaa! Zabierzcie ten wiatr!


Życie nad morzem powinno uczyć. Wytrwałości przede wszystkim. Bo jak nie wieje, to leje. Lato jest umiarkowanie letnie a zima paciajowata i mokra. Wiem, wiem, wszystko wiem, w zasadzie do dziś mi to nie przeszkadzało. Jak widać jednak, na każdego kiedyś przyjdzie jego czas... Ten wiatr mnie dziś dobił. Oczywista oczywistość, że dzięki temu śnieg stopnieje, zrobi się ładniej, a to obrzydliwe błoto zniknie z moich butów, wycieraczek, podłóg, klatek i gdziebądź jeszcze zalega. Ale to do mnie nie mówi.
Jak pracowałam w radio, to na co dzień współpracowałam z policjantami, strażakami i lekarzami. Zawsze jak zaczynało wiać, to mówili, że "się zacznie". Na początku nie wiedziałam o co im chodzi, potem przekonałam się na własnej skórze ;). Jak zaczyna wiać, to w narodzie pojawiają się... zawirowania psychiczne... mówiąc delikatnie ;). Dziś już zresztą miałam przykład takiej sytuacji, postanowiłam więc odczarować dzień.
Na FB lubiacze piszą mi, że piekli muffiny. Poszłam za tym tropem. A że dziewczynki chore i mus jest siedzieć w domu, zrobiłam szybki przegląd lodówki. I nie powiem - jestem dumna, że od czasu do czasu robię tak nierozsądnie niepoukładane zakupy ;)
Muffiny wytrawne (dziś u mnie z cheddarem, szynką i ziołami).
Zasada jest prosta - trzeba mieć bazę i do niej dodawać to, co się lubi lub po prostu ma w lodówce ;). Baza jest niezmienną podstawą, smak nadają dodatki.
Baza:
3,5 szklanki mąki,
1/5 kostki masła
szklanka maślanki albo mleka, albo mleka z jogurtem naturalnym, generalnie cokolwiek białego ;-)
1-2 jaja (w zależnosci od wielkości)
3/4 łyżeczki soli,
trochę pieprzu.
1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia,
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej,
Mąkę, sól, proszek do pieczenia, sodę, pieprz wymieszać w jednej misce. Masło rozpuścić, w drugiej misce wymieszać z mlekiem i roztrzepanymi jajami.
Smak:
Co kto lubi, lub znajdzie w lodówce. Dziś u mnie była taka kombinacja:
trochę startego cheddara,
trochę pokrojonego w kostkę innego żółtego sera,
trochę pokrojonej drobno szynki babuni,
trochę pokrojonej drobno szynki szwarcwaldzkiej,
trochę pokrojonych listków bazylii,
trochę ziół prowansalskich.
Składniki SMAKU wymieszać z suchą częścią BAZY. Dolać mokre składniki i wymieszać z grubsza tylko tak, żeby się wszystko połączyło. Wkładać mieszankę raczej kopiasto do blachy muffinowej wyłożonej papilotkami (niektórzy nie lubią,akiś a ja nie lubię smarować blach). I piec przez ok 25 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.
A jak jakiś wietrzny prowokator zadzwoni albo napisze, to... muffinem go ;D