wtorek, 26 czerwca 2007

Wolnym rodnikom stanowcze NIE!



Truskawki zawierają wiele składników korzystnych dla zdrowia. Jednak zalane alkoholem mogą być jeszcze zdrowsze - wynika z najnowszych badań przeprowadzonych w Tajlandii. Artykuł na ten temat zamieszcza pismo "Journal of the Science of Food and Agriculture". Do takich wniosków doszli naukowcy z Uniwersytetu w Kasetsart w Tajlandii, którzy we współpracy z amerykańskimi naukowcami z ministerstwa rolnictwa pracowali nad metodami, które przedłużałyby świeżość truskawek w trakcie przechowywania. Okazało się, że zalane alkoholem owoce są nie tylko bardziej odporne na zepsucie, ale też zyskują na własnościach zdrowotnych. Pod wpływem alkoholu rosła bowiem aktywność obecnych w truskawkach przeciwutleniaczy - związków, które mogą uchronić komórki i tkanki przed szkodliwym działaniem wolnych rodników.
Wolne rodniki są produktami przemiany materii o działaniu silnie utleniającym, przez co niszczą cenne składniki komórek. Wyniki wielu badań sugerują, że cząsteczki te przyspieszają procesy starzenia organizmu i przyczyniają się do wielu chorób, w tym chorób serca, raka czy schorzeń neurodegeneracyjnych. Najważniejsze przeciwutleniacze truskawek należą do polifenoli oraz do antocyjanów. Osoby, które nie są miłośnikami truskawkowych drinków (np. truskawkowego daiquiris), może ucieszyć fakt, że naukowcy uzyskali podobne wyniki w doświadczeniach z jeżynami.

Noooooo, skoro naukowcy tak twierdzą, to nie mogę się dłużej opierać:


Wolnym rodnikom stanowcze NIE! (czyli nalewka truskawkowa trochę po mojemu)



1 kg dojrzałych truskawek,

25 dkg cukru,


0,5 l spirytusu plus 0,5 szklanki,

0.5 szklanki przegotowanej, przestudzonej wody,

1 limetka.



Truskawki trzymając za szypułki delikatnie zanurzać w spirytusie, umyć w alkoholu. Odłożyć do wyschnięcia. Usunąć szypułki. Włożyć do słoja, przesypać cukrem i zostawić na co najmniej godzinę, żeby puściły sok. Spirytus zmieszać z wodą, zalac truskawki. Zamknąc słój i delikatnie wstrząsnąc, żeby całośc się wymieszała. Odstawić na ok. 6 tygodni.


Po tym czasie alkohol zlać.

Limetkę wyszorować namydloną szczoteczką. Włożyć do kubka, zalać wrzącą wodą, zostawić na chwilę do wyparzenia. Z połowy owocu obieraczką do warzyw ściąć skórkę (bez albedo), wrzucić do nalewki. Dodać też pokrojoną w plastry limetę. Wymieszać, odstawić na kolejne 2 tygodnie. Po tym czasie zlać i przefiltrować.


Odstawić żeby dojrzała przez co najmniej 3 miesiące.


Jeśli nalewka ma być super aromatyczna a jeszcze trwa sezon na truskawki, to po wyjęciu skórki i cząstek limetki, znów do nalewki wrzucić kilogram świezych dojrzałych truskawek i odstawić na ok. 6 tygodni. Dopiero potem zlać i filtrować. I odstawić do dojrzewania.


To co wychodzi z tego drugiego nastawu ma aromat boskiej ambrozji. Warto spróbować!

niedziela, 24 czerwca 2007

Różowe okulary

Wreszcie chce mi się żyć! Bo jeszcze do niedawna... szkoda gadać. Nie było powodu, nie było chęci, nie było chcenia do chęci. Już myśłałam, zę coś ze mną nie tak, albo... nie tak. A okazało się, że tak, choć na opak. I że za to wszystko odpowiedzialne jest coś wielkości... baketrii? mikroba? jednej milionowej główki od szpilki? Zrobiłam badania, czarno na białym pokazały: niedoczynność tarczycy. Mam lekarstwo. I... znów mi się chce! To niewiarygodne, jak wielkiego kopa do życia daje samo poczucie, że ZNÓW człowiekowi się CHCE chcieć! Tyle tu wykrzykników, bo to uczucie równie dla mnie fascynujące, co zaskakujące. Już po raz drugi w życiu przekonałam się, jak bardzo każdy uzależniony jest od czynników od sobie nieznanych i sobie niewiadomych. I jak mało potrzeba na początek, żeby potem wszystko jakoś się "samo" układało.
Mam teraz tyle energii, że znów potrafię spojrzeć sobie w oczy w lustrze, znów potrafię cieszyć się z pięknie kwitnących wkoło kwiatów, znów uśiechnąć się na myśl o skrzących się rubinowo w słoiczkach konfiturach i dżemach z truskawek. I chociaż wieczorami padam jak dawniej, to czasami udaje mi się jeszcze przedłużych mojego "stand-bya" o godzinę albo kilkanaście minut i to też uważam za wielki sukces. W dobry humor wprawia mnie poprawnie zrobione zdjecie albo kolejny przepis, który mi sie uda znaleźć w starej książce. Wszystko, generalnie wszystko. Mam wreszcie powód, żeby wstać z łóżka. Ten powód to chęć do życia :-).

Ostatnio wieczorem, zaczęłam znów kopać w Disslowej i odkryłam boskie, bo niemożebnie pyszne i nieziemsko proste lody. Niewiele myśląc, zrobiłam. Warto było, to słabe określenie. Co prawda nie sa w konsystencji jeszcze tak kremowe jak lody sklepowe, które dla mnei uchodzą za ideał, ale... jest w nich coś zniewalającego i obezwładniającego. To połączenie smaków, ta wyważona proporcja składników, te świeże owoce! Warto je zrobić, nawet bez maszynki do lodów, powinny się udać.


Lodowa, truskawkowa doskonałość (czyli zupełnie zwykłe lody oglądane przez różowe okulary)


5 żółtek,
0,5 litra kremówki,
18 dag cukru,
3/4 litra truskawek (poziomek, malin etc)



Żółtka dobrze ubić z cukrem. Dodać kremówkę. Całość podgrzewać, az masa dobrze zgęstnieje. Pilnować, zeby sie na zagotowało, bo będzie słodka jajecznica. Brrr :-)
Truskawki rozgnieść widelcem. Albo zmiksować, ale delikatnie i tylko tak, żeby owoce troche rozdrobnić. Fajnie jest, jak oprócz smaku prawdziwej truskawki, czuje się też kawałki owoców. Nie za wielkie, bo wtedy zamieniają się w lodowe bryły, tylko takie "lekko grubsze" cząstki.
Ostudzić, wlać mieszankę do maszynki do lodów, zamrozić.

Nie próbowałam, ale wydaje mi się, że i bez maszynki można sobie poradzić. Wystarczy postąpić jak z sorbetem. Czyli ostudzić, wlac do pojemniczka i mrozić, co pewien czas mieszając widelcem. Chodzi o to, żeby rozbić kryształki lodu i zamarzającego gładkiego truskawkowego jeziora, zrobić zmrożony różowy śnieg.

Wyjąć na ok. 15 minut przed podaniem, żeby "doszły". Wtedy podawać. Nie mają konsystencji lodowego kremu ze sklepu, ale smakiem biją każde truskawkowe lody, jakie dotychczas jadłam!

A jeśli nie w postaci lodów, to KONIECZNIE trzeba zrobić te mieszaknę i podać ją w postaci prawie zmrożonej, czyli w postaci tzw. szejka. Wystarczy wstawić na trochę do lodówki i pozwolić zmarznąć mieszance tak by się z niej zrobiła gęsta lodowo-śnieżna paciaja. A potem... raczyć się i raczyć. I nie móc przestać...

wtorek, 5 czerwca 2007

No zachodź już, zachodź... :-)

Rzadko kiedy jadamy razem. Rzadko, bo moje godziny pracy na to nie pozwalają. Ale jak już się uda, to bardzo się staramy. Żeby usiąść, wyłaczyć telewizor a pilota wyrzucić przez lewe ramię. Wbrew pozorom - to nie takie "Ą", "Ę", chociaż i takie hocki-klocki się zdarzają. Ale miło jest usiąść rano w ogrodzie i mrużąc oczy od blasku podnoszącego się powoli słońca, wypić kawę, chrupać tosty i rozkoszować się chwilą. Dziś udało sie taką chwilę złapać, ale przy słońcu zachodzącym.
Słońce więc sobie powoli zachodziło, a ja poczułam ochotę na coś orzeźwiającego, kolacyjnego i takiego, czym nawet moje dziewczynki nie wzgardzą. Zajrzałam do lodówki, a tam zestaw mocno nietypowy: trochę zieleni, ciasto jufka, turecki ser, keczup, a w schowku trochę puszek i siatka orzechów włoskich, które właśnie dostałam od mojej cioci-babci. Zasadniczo wtedy opadłam z sił. Ale... po chwili mnie olśniło! I z tego nagłego przebłysku i późniejszego stanowczego działania wyszło coś, co bardzo, bardzo lubię. Co syci, ale też orzeźwia, jest mocno smaczne i co ważne - nadaje się i na kolację jedzoną palcami w ogrodzie i na Bankiet w Ogrodach.

Mocno orzeźwiająca, cudownie zielona w smaku sałatka.




1 róża brokuła,
1 puszka kukurydzy,
garść-dwie orzechów włoskich plus kilka ładnych połówek do przybrania,
1 ogórek wąż,
majonez, sól, pieprz


Brokuła ugotować na pół twardo. Nie może być miękki, bo rozpadnie się w sałatce. Ostudzić, podzielić na różyczki. Kukurydzę osączyć z zalewy. Ogórka obrać i pokroić w grubą kostkę. Orzechy posiekać niezbyt dokładnie. mają być w sałatce wyczuwalne. Wszystkie składniki połączyć, dodać majonez (składniki mają być nim otoczone nie utopione), posolić popierzyć.




Ta sałatka to dla mnie kwitnesencja zieloności. Trudno to opisac, ale smak ma właśnie... zielony. Na wiosnę jest boska!

niedziela, 3 czerwca 2007

Grzech lekki

Jestem grzesznicą, nie zaprzeczę. Potrafię robić to wszędzie. Bez skrępowania, skrupułów i zawstydzenia. Pożądanie bywa tak silne, że po prostu, mimo świadomości przebywających wkoło ludzi, nie potrafię się opanować. Chęć popełnienia grzechu dopada mnie o różnych porach i w różnych miejscach. I przeważnie... zwycięża. Na myśl o boskim zapachu, cudownym gęstym soku płynącym po palcach, idealnym kształcie i aksamitnej powierzchowności po prostu nie mogę się opanować. I nawet specjalnie nie chcę. To jedna z cudowniejszych przyjemności na świecie. Przyjemności, której z lubością mogę się oddać zawsze i wszędzie. A mogę niestety tylko, gdy nadchodzi lato. Mój boski przedmiot pożądania jest równie ulotny, jak falujące na wietrze, pachnące słońcem trawy łąk. Trzeba bardzo mocno pracować nad tym, żeby nie przegapić momentu, kiedy owo boskie stworzenie jest najsmaczniejsze.

Najlepiej grzechowi oddać się na łące. Siedząc tuż obok pola, na którym równymi rzędami ktoś kiedyś zasadził tysiące malutkich krzewinek. Po dwóch-trzech latach te krzewinki stały się pokaźnymi krzakami, które, gdy patrzeć na nie z góry nie zapowiadają nic ciekawego. Ot, zwykłe zielsko. Ale gdy się położyć i odgarniać liście... Ten widok mocno podrażni wypobraźnię a ślinianki skłoni do intensywnej pracy. I wtedy wystarczy już tylko rwać. I... grzeszyć. I grzeszyć. I grzeszyć. Bez skrępowania, skrupułów i zawstydzenia. Czas dogodny do grzechu jest w końcu tak krótki!

No cóż... jestem grzesznicą. I dobrze mi z tym. A truskawki najlepiej smakują gdy są mocno dojrzałe i wygrzane słońcem i zrywa się je prosto z krzaka... Aaaach, no kiedy będzie ten pierwszy raz?





A propos! Najlepszy początek obiecującego wieczoru, to szampan z truskawkami. Jeśli akurat to nie środek słonecznego lata i sezonu truskawkowego, to do mocno schłodzonego szampana dodaję mrożoną truskawkę i listek melisy. A nawet jak jest środek lata, to świeże, dorodne truskawki wkładam też na trochę do zamrażarki. I takie na wpół zamrożone owoce wrzucam do kieliszka. Żaden dobrze zapowodający się wieczór nie skończył się chyba jeszcze po takim wstępie klapą ;-)