poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Bardzo. Baaaardzo różowa :D


Ostatnio przy podwieczorku dywagowaliśmy nad wyższością Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. I co? Doszliśmy do wniosków tych, co zawsze. A mianowicie, że dziewczynki różowe są i basta ;D. A kiedy im przejdzie - nie wiadomo ;D. Potwierdzeniem tej teorii jest chociażby moja młodsza córka, kóra mimo deklarowanej miłości do błękitu, uparcie wybiera błękit we wszystkich odcieniach... różu ;D.


Tyle tu tych uśmiechów, bo po prostu nie mogę się im oprzeć. Rok temu na urodziny Jubilatka zażyczyła sobie... różowe serducho, w tym - oczywiście utrzymaną w odpowiedniej tonacji - Barbie :D.



A matka, jak to matka - wzięła się do roboty i zrobiła... nie bez przyjemności, powiem cicho :D. Nie było ciężko - obcowanie z różowym lukrem plastycznym to sama przyjemność, trochę strachu było tylko przy próbie utrzymania gładkiej, niczym niezmąconej powierzchni boków pierwszego ciacha. Rok później, pomna drżenia rąk przy nakładaniu równej warsty lukru, wpadłam na pomysł, żeby Barbie nie miała idealnie wyprasowanej sukni, a tak modną ostatnio wśród gwiazd kreację a la łabędź, czyli falbanki tam gdzie ich chcą i gdzie nie :D. Ta druga metoda, jak się potem okazało - jest zdecydowanie bardziej spektakularna i nie przyprawia wykonawczyni ciacha o omdlenia :D.
Zresztą jak widać na zdjęciu - nieskromnie trochę powiem, że efekt nawet dla mnie naprawdę zdumiewający przy wiadomym mi minimalnym nakładzie pracy i środków. Bo wnętrze, to zwykły biszkopt z musem czekoladowym (białym i czarnym). Biszkopt, a w zasadzie dwa - jeden - ten u podstawy upieczony w kwadratowej tortownicy, drugi - postawiony na nim - w najzwyklejszej formie do babki. Wszystko upieczone dwa dni przed "godziną zero", następnego dnia przełożone kremem, przycięte na mniej więcej kształt dołu sukni i włożone do lodówki na noc, żeby "chwyciło" pion.


Potem już sama przyjemność - czyli cztery trapezowate kawałki dość grubo rozwałkowanego lukru układane w kolejności - przód, tył, boki (wszystkie krawędzie mocno powyginane, czyli falbankowane), z tyłu z racji tego, że coś mi się słabo położyło czy przerwało - dodatkowa kokarda z kawałków różu ;D. Wykończenie - opłatkowe kwiatuszki, cukrowe perełki i duuuuużo różowego groszku pachnącego :D. I w zasadzie już... Potem już tylko przyszło czekać mi na oficjalną prezentację Jubilatce i niepewność, czy i tym razem się uda i powie mi "TAK"! Miałam szczęście - powiedziała ;D. Muszę przyznać, że zrobienie tego ciacha zrelaksowało mnie i odprężyło równie mocno jak obejrzenie dobrej komedii czy spędzenie chwili u kosmetyczki. Może to z powodu tego, że... nie tak do końca wyrosłam ze swojej różowości serca? I dalej, tylko bardziej skrycie wielbię ten kolor i wszystkie jego aspekty? Zresztą nie ja jedna.
Obserwuję tak czasem z ukradka inne dziewczyny i dochodzę do wniosku, że ten róż to jednak bardziej stan umysłu i serca, niż ulubienie dla określonej barwy. Jak kochamy, to na zabój, jak się rozstajemy to z płaczem i przekonaniem, że wina leży po naszej stronie a w tej drugiej osobie z własnych przyczyn, nie odkryłyśmy okruchów dobra. Jak się męczymy to na całego, jak dźwigamy ciężary, to od razu wszystkie - pozbierane z całego świata. Uczę się nie być różowa, ale jak tu nie być, skoro co roku trafia się albo serce, albo Barbie, albo... przepraszam na chwilę - telefon...
.....i co? Dzwoniła Justyna. Za trzy tygodnie mam zabrać dziewczynki, foremki, lukier i kwiatki. Będziemy robiły nową Barbie :D.

sobota, 21 sierpnia 2010

All summer long...

Zwykle o tej porze roku w naszym klimacie czułam już w powietrzu pierwsze nieśmiałe, albo inaczej - coraz śmielej wysyłane w moim kierunku oddechy jesieni. A to chłodne i coraz bardziej przejmujące poranki, a to nieprzyjemne wieczory, a to dziwny, "mglisty" smutek wiszący w powietrzu. Niby niewyczuwalny, ale ściskający momentami za serce z bliżej nieokreślonego powodu... Tym razem... jakby nie ma... Nieprawdopodobne! Mam wrażenie, że lato tego roku jest w jakimś stopniu magiczne. Boskie, gorące, nieprzyzwoicie wręcz pozytywnie rozgrzewające, jakby niosące ze sobą nieznaną mi niezwykłą obietnicę i nadzieję.

Zwykle o tej porze, dzień po dniu przystawałam na coraz dłuższe chwile i po prostu wzdychałam... Teraz, o dziwo, nie wzdycham! Ciekawe, czy jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę? A może to nie to lato, tylko gra, w którą - uświadomiłam sobie - gram od niedawna, a która daje mi potężnego kopa?


W tym roku pojechałam do "mojej" Hiszpanii, za którą bardzo tęskniłam. Pojechałm po dwie rzeczy - żeby przekonać się, że młodzieńcze wspomnienia bywają bardzo złudne i żeby uświadomić sobie, że nazwa tego bloga, wymyślona lata temu - przypadkiem, zdawałoby się, jest... magiczną terapią dla mojej duszy. No bo... (wiem, nie zaczyna się od "no bo", ale pal licho)... no bo czuję, że odnajdywane na każdym kroku okruchy niebieskości powodują, że unoszę się nad ziemią.

Najciężej było to sobie uświadomić, potem terapia zalecona przez mojego wewnętrznego doktora działała już bezbłędnie. I działa, jak czuję. Ta dobra błękitna energia krąży we mnie do dziś i jakoś tak jakby pozwala utrzymać się na powierzchni.

A co do rozczarowań młodości - to tak jak ze wspomnieniami z dzieciństwa - z tego, co pamiętam, dom mojej cioci był lata temu cudownym pałacem, a mimo że w zasadzie nie zmienił się do dziś, teraz okazał się kurną chatą, na wakacje do Pcimia jechałam autostradą, dziś ze zdziwieniem odkryłam, że od zawsze prowadzia tam wyboista wąska asfaltowa nitka. I tak z wieloma rzeczami. Costa Brava, która mnie przed nastu laty tak bardzo zachwyciła, okazała się obrzydliwie pstrokatą betonową dyskoteką, na której - mimo zapewnień kolorowych przewodników turystycznych - prawdziwej Hiszpanii (czy może Katalonii) nie uświadczysz... Na szczęście mieliśmy samochód, internet i chęć poszukiwań. Trochę uroku sprzed lat na szczęście odnaleźliśmy, obawiam sie jednak, że nie tyle, by zachęcić M. do szybkiego powrotu do tego kraju...

Okazuje się też jednak, że mieliśmy chyba więcej szczęścia, niż rozumu, rezerwując hotele z dala od najczęściej wynienianych w przewodnikach nazw miejscowości. Dzięki temu moja gra w błękitne rozwijała się bez przeszkód, a brzydotę betonowej pustyni w bajecznym kawałku świata obserwowaliśmy tylko zza szyby samochodu.

Ten artysta z lewej, to mieszkaniec ZOO w Balcelonie. Wyjątkowo zdolny i lubiący pochwały i nagrody ssak. Chyba niebieskie też na niego tak dobrze działa :-)



To jego koleżanka z basenu obok. Jak widać - wszystko radosne i mocno... błękitna :-) I jak tu nie uwierzyć, że pewne rzeczy nie dzieją się bez przyczyny? Anyway, bo odbiegłam od tematu - warto pamiętać. Ale jak się właśnie przekonałam, tak lekko "przez palce". I wtedy dawno odrzuceni znajomi nie okażą się takimi okropnymi znielubionymi potworami, zwiedzone miejsca odwiedzone po raz kolejny tak bardzo nie rozczarują, a końcówka lata z domieszką oddychającej coraz głębiej jesieni nie będzie aż tak bolała...
I, niezależnie jak bardzo naiwnie to zabrzmi, będzie po prostu, prozaicznie, All summer long ;-)