sobota, 28 kwietnia 2007

o(D)czarowanie

Ubóstwiam patrzeć na słonie. Najbardziej fascynują mnie ich ogromne uszy. Wielkie płachty szarego materiału chłodzące ogromne ciało w czasie upału. Boski widok. Też kiedyś próbowałam... ale... moje uszy były zielone i delikatne. Rwały się przy dłuższym użytkowaniu. No cóż... dziecięca wyobraźnia... Ale było ich zawsze w ogrodzie tyle, że można było zrywać dzień w dzień i co dzień i wciąż i... jeszcze zostawało. Od kiedy tylko pamiętam w naszym ogrodzie rósł rabarbar. Był ogomny, rósł mocarnymi kępami pod wiśniami. Za każdym razem gdy się bawiłam, to wyrywałam mięsiste czerwone łodygi i "gotowałam" z nich swoje potrawy. Wielkie, lekko szorstkie od spodu liście z mocnym żyłkowaniem, pokrojone, przypominały liście botwinki w zabarwionym surowym burakiem młodym "barszczyku". Pokrojone w plastry łodygi udawały, w zależności od potrzeby, albo plasterki ogórka albo pomidora malowniczo ułożone na "kanapkach" dla lalek. Czasami też były włanie uszami słonia, który przedziela się przez zarośnięte chaszcze... Na forach kulinarnych czytam, że rabarbar to rarytas. Że pyszny, obłędny, ze super... Mocno mnie to dziwi, bo rabarbar u nas jadało się... obrany ze skórki i żyłek i maczany w grubym krysztale. Nic więcej! No, może jeszcze kompot. I poza tym - jakoś nie bardzo go pamiętam. Taki był niepozorny, kwaskowaty, taki... pospolity...

Dziś poszłam po zakupy na rynek. Szłam, wybierając wzrokiem co ładniejsze owoce i warzywa, w pewnym momencie zobaczyłam młody, świeży rabarbar. Wiedziona jakims impulsem poprosiłam o pęczek. Teraz lezy i czeka w lodówce. Może odczaruję uprzedzenia dzieciństwa?

Juz wiem, ze na pewno zrobię ciasto, ale... znalazłam też coś ciekawego. Przepis nie mój, więc wymaga dopracowania. Ale spróbować warto, tym bardziej, ze ten rabarbar taki kusząco młodziutki...

Rabarbarówka:

0,7 litra wódki,
2 pędy rabarbaru,
skórka z połowy cytryny,
1-2 goździki,
mała laska cynamonu,
3 łyżki cukru,

Zmiażdżyć rabarbar w moździerzu. Wsypać miazgę do słoja, zasypać cukrem. Zostawić do lekkiej fermentacji na co najmniej dwa dni.

To juz zrobione.


Za kilka dni dalsza częsc rabarbarowej odysei, bo przeciez jak sfermetuje, to: dodać gożdziki, cynamon, skórkę cytrynową i zalać wódką. Zostawić w ciemnym i chłodnym miejscu na co najmniej trzy tygodnie. Wstrząsać codziennie. Po tym czasie przefiltrować i wlać do butelek. Mimo, że jest gotowy do picia od razu, to jednak lepiej smakuje, jeśli przegryzie się przez co najmniej trzy miesiące.

Ale zanim bede wiedziec, czy nalewka to wielka porazka czy moze cos naprawde smacznego, to zrobie... zrobię sernik! A w zasadzie serniczek, czyli rabarbarowo-serowa tarte:

Serniczek z rabarbarem:

Spód:

1 szklanka mąki,
1/4 szkl. cukru,
1/2 szklanki masła,

Owoce:

3 szklanki pokrojonego rabarbaru,
1/2 szklanki cukru,
1 łyżka mąki,

Ser:

250 g serka kremowego,
1/2 szkl cukru,
2 jajka,

Glazura:

400 g kwaśnej śmietany,
2 łyżki cukru,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,

1 łyzka maki ziemniaczanej,

Zanim zrobilo sie to:



Musialam:

Rozgrzac piekarnik do 190 stopni. W misce zrobilam kruszonkę z mąki, cukru i masła. Wylepilam nią blaszkę o średnicy 23 centymetrów.

Połączylam pokrojony rabarbar, cukier i mąkę. Wyłozylam na surowy spód. Pieklam ok. 15 minut. Wyjelam z piekarniak.

Obniżylam temperaturę piekarnika do 175 stopni.

W miedzyczasie połączylam serek z cukrem, ubijalam aż masa stanie się kremowa. Dodawalam po jednym jajku, kolejne dopiero jak pierwsze bylo już bardzo dokładnie wmniesznae i ubite. Wylalam mase na gorący jeszcze rabarbar.

Pieklam ok. 45-50 minut (aż masa będzie dobrze ścięta).

Znow w miedzyczasie połączylam śmietanę, cukier, make i ekstrakt. Wylalam na tarte. Pieklam jeszcze ok 10-15 minut. Pozwolilam stygnac razem z piekarnikiem.

To nie jakas ekstrawagancja, ale mila przyjemnosc na podwieczorek. Interesujaca i inna. Boska w formie tartaletek.


wtorek, 24 kwietnia 2007

Naszego Klubu tęcza...

Pytanie na dzień dobry. Co robi szef Komitetu Stałego Rady Ministrów? Odpowiedź: pracuje do upadłego. Od wczoraj honorowy obywatel Włoszczowy, Przemysław Edgar Gosiewski wyznał, że tak się dla nas poświęca, że jego dzień pracy zaczyna sie o 6.00 rano a kończy o północy.
Czyli ni mniej ni więcej bite 18 godzin na dobę ciężko dla nas pracuje i się poświęca - minister Edgar - naszego rządu wielobarwna tęcza.
No to teraz chwilę o efektach tej pracy.

Po pierwsze: niewypowiadziana wdzięczność mieszkańców Włoszczowy za połączenie kolejowe z wielkim światem - jeśli za taki uznać Warszawę i Kraków.
Po drugie: najsłynniejszy peron IV Rzeczpospolitej - kto wie czy nie sławniejszy nawet od Juana Peróna - dyktatora Argentyny.
Po trzecie: zapowiedź dalszego niebywałego rozwoju kielecczyzny - m.in. poprzez budowę lotniska umożliwiającego temu niezwykle prężnemu - potencjalnie - regionowi połączenie z jeszcze większym światem...
Tylko po co? - zapytałby ktoś... No jak to. Jeśli nasz najbardziej zapracowany minister w historii polskiej państwowości, ma odpowiadać za zorganizowanie w Polsce Euro 2012 - to gdzie powinien odbyć się finał? W Warszawie, Kijowie? Przecież, że we Włoszczowie.
No dobrze, pożartowaliśmy sobie - to teraz już poważnie.
Krótka lekcja historii powszechnej. Otóż, panie ministrze Przemysławie Edgarze. Podobnie jak Pan - czyli 18 godzin na dobę pracował onegdaj prezydent USA Jimmy Carter. Skutki były takie, że na koniec jego kadencji - Stany Zjednoczone pogrążały się w głębokim kryzysie gospodarczym, a Związek Sowiecki spokojnie zdobywał kolejne przyczółki w Ameryce Środokowej. Po Carterze nastał Ronald Reagan, niewątpliwie jeden z najwybitniejszych amerykańskich przywódców XX wieku. Wyciągnął USA z kryzysu i rozmontował ZSRR.
Do pracy w Białym Domu zabierał sie około 11.00. Przeznaczał na nią nie więcej niż 6 godzin dziennie. Zasłynął też m.in z licznych bon motów. Jeden z nich dedykuję ministrowi Gosiewskiemu i innym zapracowanym ministrom: "W sprawach wagi państwowej, budźcie mnie bez względu na wszystko, nawet w trakcie posiedzień rządu."
Ronald Reagan po prostu wiedział, że tak naprawdę nie chodzi o to, ile godzin, tylko... jak!

To nie moje, to mojego kolegi Mariana. Nie moglam sie oprzec, facet jest genialny...

piątek, 20 kwietnia 2007

Do booooooooju Polsko!

To stało się w środę 18 kwietnia. Ta data niewątpliwie przejdzie do historii Polski. A wszystko zaczęło się skromnie i tak, ze nikt, przyznajmy to szczerze, nie wierzył, ze skończy się tak jak skończyło...

Środa 11.30:

Zaczyna sie ceremonia ogłoszenia gospodarza Euro 2012.

11.31:

Na mównicę wychodzi Rzecznik Komitetu Wykonawczego Europejskiej Unii Piłkarskiej William Gaillard. Zapowiada krótki film, przypominający wszystkie trzy kandydatury (Włochy, Chorwacja/Węgry, Polska/Ukraina).

11.33:

Gaillard oznajmia z uśmiechem: "a za chwilę prezydent UEFA Michel Platini ogłosi to, na co wszyscy tak czekają"

11.33

Platini wchodzi na mównicę. Trzyma w ręku zaklejoną dużą szarą kopertę. Usmiecha się szeroko. Zaczyna mówić. Wie jak budować napięcie. Bo zaczyna od... wyrażenia solidarności z przeżywającym kłopoty zdrowotne Diego Maradoną. Wszyscy gryzą paluchy z niepokoju. Platini otwiera kopertę. I mówi: "ORGANIZATOREM EURO 2012... zawiesza głos... i powoli wyciaga z koperty kartkę... ZOSTAJE... kartka wolno wysuwa sie z koperty... wszyscy zastygają... i zanim jeszcze wypowiada te zaskakujące dla wszystkich słowa... widzę, jak na wyciąganej kartce od lewej strony pojawiają sie ogromne drukowane litery: POL... i pod nimi... UKR... ZOSTAJE POLSKA I UKRAINA!".

11.34

Ryk radości, jaki wyrwał się z naszych gardeł... no czegoś takiego jeszcze nie słyszałam... euforia, radość, niedowierzanie, CUD!

Niby kibolem nie jestem, ale... to ogromne przedsięwzięcia i wydarzenie bez precedensu. Co by nie mówić - ogromna szansa. Są różne teorie dlaczego, ale przeważa jedna - wygraliśmy, bo jeseśmy - paradokslanie - krajem zacofanym bez infrastruktury i związaliśmy sie z Ukrainą, którą Europa bardzo mocno chciałaby wyciągnąć spod wpływów Rosji. Niezaleznie od tego dlaczego - ciesze się. Ciesze się bardzo. Mocno.


Do BOJU POOOOOOOOOLSKOOOO!






Od czasu ogłoszenia wyniku na nic nie mam czasu. W firmie jest tyle roboty, ze nie zdanżam. A jak zdanżam, to jestem tak zmęczona, że zasypiam na pustej taczce... ale nie ma zmiłuj. Jakoś to trzeba uczcić. Wymyśliłam więc coś takiego:

Piłeczki okolicznościowe:

1 puszka mleka skondensowanego słodzonego,
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego,
1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej,
1,5-2 szklanek grubo krojonych orzechów (najlepiej mieszanych)
300 gram gorzkiej czekolady,

Mleko w puszcze gotować przez co najmniej 4 godziny, ostudzić. Jak będzie zupełnie chłodne, otworzyć puszkę, przełożyć do garnuszka, delikatnie podgrzać, aż zrobi się lekko płynne i plastyczne. Ekstrakt lekko podgrzać, tyle, zeby dało się w nim rozpuscic kawę, dodac do mleka razem z orzechami. Wszystko dokładnie wymieszać. Pozwolić ostygnąć, potem włożyć do lodówki i dać zastygnąć. Gdy zgęstnieje, nabierać łyżeczką małe porcje i toczyć z nich kuleczki. Gotowe kuleczki włożyć do lodówki, żeby zastygły. Rozpuścić czekoladę, ochlodzić. Zimne kulki maczać w rozpuszczonej czekoladzie, odkładać na kratkę do wyschniecia.

Pięknie wyglądają w malutkich papilotkach.
Jesliby masa po dosypaniu orzechow wygladala na zbyt plynna nawet po wyjeciu jej po nocnym lezakowaniu z lodowki, to bez obaw mozna dodac jeszcze orzechów albo mleka w proszku. Dosypywac po trochu, na oko aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
No to....




DO BOJU POOOOOOOOOOLSKO!!!!!!!!!!!!

wtorek, 10 kwietnia 2007

Coś ekstra. Ekstradycja!

Prezes Ochódzki: To co wy w ogóle robicie?
Aleksanda Kozel: Gadamy. O właśnie, powiedz mi, co to jest właściwie tradycja. On ciągle o to pyta. Mówi, że to jakaś dziewczynka.
PO: To debil! Tradycja to jest... coś ekstra.

AK: Ekstradycja?

PO: Taaa.. To jest przy... porwaniach samolotu, jak bandyta porywa samolot to możemy go żądać z powrotem, właśnie na zasadzie tej tradycji... to stara tradycja. Jeszcze od początku... lotnictwa. Ekstradycja.

A u mnie ani tradycji, ani ekstradycji. Nic. Nul. Zero. Ani lotniczej, ani morskiej! Jak to jest, że inni wiedzą, jak a ja nawet nie próbowałam? Aż wstyd, pomyślałam kombinując świąteczne menu i... otworzyłam książkę na rozdziale: Mazurki. Szukałam, wertowałam, czytałam. Wybrałam. I okazało się, słusznie i w przysłowiową dwudziestkę! Były dwa - biały i (prawie) czarny. Ten pierwszy, z przepisu Wisły wyszedł przepyszny i ... uroczo popękał schnąc grzecznie na komodzie. Ten drugi... mmm.. bajecznie czekoladowo-wiśniowo-marcepanowy na drożdżowym spodzie. To definitywnie odkrycie tegorocznych świąt! Nie jest dramatycznie przesłodzony, jak to mazurki mają w zwyczaju i z racji ciasta - może też służyć jako naprawdę wystawne, aczkolwiek proste i szybkie w wykonaniu ciasto nawet na najbardziej ekskluzywne okazje, w tak zwanych "ludzi".

Wypróbowałam do niego ciasto drożdżowe dojrzewające przez noc w wodzie.

Na cztery mazurki wielkości kartki A4:

1/8 litra mleka,
1/4 kg cukru,
15 dag masła,
4 żółtka,
1/2 kg mąki,
3 dag drożdży,

Z podanych składników (ale bez cukru i bez wyrastania zaczynu) zagnieść normalne drożdżowe ciasto. Włożć do wysmarowanej tłuszczem serwety albo pieluchy. Zawiązać luźno, żeby miało gdzie wyrosnąć. Włożyć do naczynia z zimną wodą na całą noc. Zostawić w chłodnym miejscu. Następnego dnia dodać cukier, znów zagnieść. Gdyby lepiło się do rąk, podsypać mąką. Ma być dość luźne, ale nie całkiem i już nie może lepić się do rąk. . Przykryć, odstawić na godzinę do wyrośnięcia. Po tym czasie ponownie zagnieść, rozwałkować na grubość ok 1-1,5 cm. Z ciasta zrobić wałeczki i obłożyć nimi boki, robiąc rancik.



Nadzienie:

400 gram migdałów mielonych,
4 białka,
pół szklanki cukru pudru,
2 opakowania mrożonych wiśni albo wiśnie surowe, wydrylowane,
400 gram gorzkiej czekolady,
400 ml kremówki,
4 łyżki masła,
płatki migdałowe (mogą być uprażone)

Migdały, cukier i rozkłócone białka wymieszać, zrobić dośc luźną, ale nei lejącą się pastę marcepanową. Rozsmarować ją delikatnie nożem na rozwałkowanym cieście. Posmarować brzegi ciasta rozkłóconym żółtkiem

Całość podpiec w 180 stopniach na rumiano.

W tym czasie podgrzać śmietankę z czekoladą i masłem, aż całość się połączy. Odstawić do ochłodzenia.
Wiśni nie rozmrażać. Gdy ciasto i polewa ostygną, ułożyć gęsto zamrożone wiśnie na podpieczonym spodzie z marcepanem. Polewać wąziutkim strumieniem czekolady tak, żeby widać było wiśnie. Czekolada szybko stygie na zamrożonych wiśniach. Posypać mogdałami. Odstawić do wyschnięcia. Pyszne od razu, najlepsze na drugi dzień.

No i prosze, a dotychczas Mr. Mazurek napawał mnie przerażeniem...


niedziela, 8 kwietnia 2007

Szarak

To jakieś szaleństwo! Ale byłam dzielna. Nie dałam się! No... prawie :-)

Od zawsze, kiedy tylko pamiętam, już tydzień wcześniej zaczynał się w domu ruch. Nawet jak nic nie było w sklepach, to Babcia potrfiła dosłownie wykopać spod ziemi dobra na co dzień nieosiągalne. I choć niezbyt te święta lubiłam, to zawsze ten gwar i podniecenie udzielały się i mi. Do dziś zresztą chyba zagorzale bronię teorii o wyższości Świąt Bozego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. Ale i te "gorsze", powiedzmy, święta zacynam lubić. Bo to z rodziną posiedzieć można, nigdzie się nie trzeba spieszyć i można się wreszcie bezkarnie delektować robieniem niczego...

Pochodzimy ze Wschodu, nie mamy herbu, nie wywodzimy się nawet ze zubożałej szlachy. Początki naszej rodziny sięgają małej podwileńskiej wioseczki, do której prąd dotarł zapewne niewiele przed urodzeniem mojej mamy. Wszystkie zdjęcia sprzed lat, jakie mam, to zdjecia bosonogich, umorusanych ale rumianych dzieciaków i potem już dorosłych ludzi radośnie pozujących do zdjęć w okolicy pięknej, acz dzikiej, w ubraniach czystych, ale prostych i bez wyraźnych oznak bogactwa. Może więc stąd to umiłowanie i przekonanie... od kiedy bowiem tylko sięgnę pamięcią, każde święta, ale Wielkanoc w szczególności, to były święta tłuste. Mięsne. I obfite. Bo, jak mawiała Babcia, człowiek najedzony to człowiek szczęśliwy. A miara szczęścia jest wprost proporcjonalna do ... centymetrów w pasie. I choć mocno staram się walczyć z tymi centymetrami a na co dzień mięso obchodzę raczej szerokim łukiem, to na Wielkanocne śniadanie odpuszczam zupełnie. No bo bigos - koniecznie! Dobra biała kiełbasa sparzona i potem usmazona na rumiano - obowiązkowa! Smakowity, bo domowo pieczony, mocno majerankowy i czosnkowy schab - ależ oczywiście! Pasztet - och tak! No i coś, co u nas w domu robiło się od wielkiego dzwonu, choć to wyrób prosty i niezbyt dla niektórych wykwintny. Coś, na samą myśl o czym przełykam ślinkę oblizując się smakowicie. Coś, co zasadniczo - można wytworzyć ot tak sobie, ale... jedzone zbyt czesto traci swój urok i.. świąteczny smak.





Nie wiedzieć czemu Babcia nazywała to Zającem. Być może kiedyś, w jej stronach, robiło się go rzeczywiście z mięsa zajęcy. Nie mam pojęcia... jakoś nie wpadłam na to, żeby ją o to zapytać. Zającem raz nazwane, zającem w mojej głowie pozostało. I chociaż od dawna wiem, że wszyscy nazywają to prozaicznie pieczenią rzymską, to jednak... zając to dla mnie kwintesencja świąt albo wielkich imprez. Smak, aromat i mocniej pracujące ślinianki. A pieczeń rzymska... wytwór mięsopodobny, dostępny za tanie pieniądze w zakurzonych garmażach, smakujący.. makulaturowym papierem toaletowym i wodą... No cóż... wyobraźnia to potęga...


Zając


Na dwa spore zające kupuję:

1,5 kg niezbyt tłustej karkówki (mam maszynkę, więc mielę sama, jak nie miałam, to kupowałam po prostu 1,5-2 kg gotowego mięsa mielonego),
dwie duże cebule,
5-6 ząbków czosnku,
bułkę tartą,
5 jaj surowych,
10 jaj ugotowanych na twardo,
sól, pieprz,
inne przyprawy pasujące do mielonego,

szklankę wody,
liśc laurowy,
3 ziarenka ziela angielskiego,
5 ziarenek pieprzu.

Mięso mielę razem z cebulą i czosnkiem. Dodaję 4 surowe jaja, bułkę tartą, przyprawy. Wyrabiam. Ma mieć konsystencję taką jak na kotlety mielone. Dzielę mięso na pół. Dużą deskę do krojenia zwilżam wodą. Na mokrą deskę kładę połowę mięsa, formuję z niego zgrabny, gruby wałek o kształcie bochna chleba. Czyli zaokrąglone końce, środkiem grubszy, zwężający się ku brzegom. Kiedy "bochenek" mięsa ma już swój kształt, postępuję z nim jak rasowy karateka - kantem dłoni robię wzdłuż przez środek mięsa rowek. Musi być dośc szeroki. Z ugotowanych 5 jaj odkrajam obydwa konce. I kłade jajo za jajem w przygotowany dla nich rowek. Końcówki jaj muszą być ucięte, bo wtedy przylegają do siebie jedno za drugim i cała rolada wygląda ładnie po przekrojeniu. Nie ma wolnych przestrzeni mięsa między plastrami jajka. Gdy jajka leżą już wygodnie w mięsie, zasklepiam górną częśc rolady. Wygładzam ładnie. Klepię i masuję, tak żeby "zaklejona" góra była gładka. Teraz następuje część najtrudniejsza - całą roladę trzeba przenieść do brytfanki "szwem" do dołu! Ciężkie to, ale idzie się nauczyć. Trzeba to zrobić dlatego, ża czasami podczas pieczenia zając lubi pęknąć własnie w miejscu "szycia". Jak już jedna rolada spokojnie leży w brytfannie, tak samo robię drugą. Gdy obydwie są gotowe, trzeba je jeszcze dopieścić. Zwilzonymi wodą rękoma trzeba wygładzić góre rolad i zaklepać i wygładzić wszystkie większe dziurki, które potencjalnie mogą dać początek pęknięciom. A potem trzeba jeszcze rozkłócić jedno jajo i posmarować nim hojnie obydwa zające.
Do brytfanny wlać szklankę wody, włożyć liść laurowy, pieprz ziele i wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni na ok 1,5 godziny. Kontrolować przyrumienienie góry. Jak trzeba, to zmniejszyć temperaturę.


Wychodzi duzio, duzio mięska. Ale... smaczne to, jak nie wiem co, a to, co zostaje, zawsze rozdac można rodzinie, albo zamrozić i potem... jak znalazł. Szczególnie miło wspominam chwile, kiedy w szkole odwijałam kanapkę z zającem i zajadałam się nią na przerwie...

środa, 4 kwietnia 2007

Postny przednówek

Wiem, wiem... Teraz nie jest zupełnie czas na cokolwiek innego, niż bieganie, stanie w kolejkach, mieszanie, mielenie, składanie w całość i planowanie co dalej do godziny zero. Mimo, że mam pełną świadomość tego, który kwietnia dziś w kalendarzu, to jednak na przekór wszystkim jakoś tak... bez ciśnienia jestem. Wiem, że zdążę, wiem, że jakoś to będzie, wiem, że nie muszę i że bez uginającego się od wielości mis stołu też święta sie odbędą. I będą równie dobre, jeśli nie lepsze, od tych wystanych, wypieczonych i przypłaconych bezsennymi nocami.
Co dziwne - cieszę się bardzo z tego, że jakoś zapału kulinarnego u siebie nie widzę, bo... potem aż żal patrzeć jak to wszystko, czego nie da się zamrozić, trzeba, zamykając mocno oczy, cisnąć do kosza. Albo - zamroziwszy, odsuwać przez następny rok w najgłębszy kąt zamrażarki, bo z powodu świątecznego przejedzenia patrzeć na to nie można. Staropolskim zwyczajem więc... NIE! wbrew staropolskiemu zwyczajowi, będąc wyposzczoną pokarmem jedynie i tylko słusznym na kolejnej diecie i złaknioną odrobiny dobroci na tym chłodnym, choć słonecznym przednówku, odkopałam sprzęt kuchenny miły mym nozdrzom i podniebieniu. Ukochany przez wszystkie dzieci. Umiłowany przez każdego łasucha.

G.O.F.R.O.W.N.I.C.A


Długo szukałam ulubionego ciasta na gofry. Eksperymentowałam z wieloma. Wychodziło średnio. Aż trafiłam na ten własnie przepis. Robiłam kilka razy. Był najlepszy, choć do ideału brakło mu jeszcze czegoś. Tym czymś, zupełnym przypadkiem, jak to zwykle bywa, okazała się... gofrownica! Otóz, jak sie przekonałam, ciasto jest wazne, ale najważniejsza chyba własnie jest gofrownica. A w zasadzie jej moc i masywność. Nigdy dobre gofry nie wyszły mi jeszcze z maszyny małej lekkiej, cieniutkiej, o mocy poniżej 1200 W. Z takiej, jakich pełno na serwisach aukcyjnych i w hipermarketach. Gofrownica musi mieć swoją moc. Musi grzać porządnie, żeby to, co się do niej wlewa cudnie żółtym strumyczkiem wyszło w postaci parującego jeszcze bosko pachnącego, zrumienionego chrupkiego wafla. Gofrownica musi być masywna, zeby dobrze ten wafel uformowała i w trakcie pieczenia nie pozwolła mu się odkształcić. Najlepsza jest stara, jeszcze radziecka albo dederowska. Albo polska, teraz znów pojawiły się na aukcjach. Na to nie można pożałować. A trzeba przeciez tak niewiele...

Na ok. 40 sztuk:

1 kg maki pszennej,
15-20 jaj,
1 szklanka cukru,
5 łyżeczek rozpuszczonego masła,
ok. 2 szklanek wody ( w zalezności od ilości i wielkości jaj).

do tego:

ulubiona konfitura lub dżem,
kolorowe posypki cukrowe,
bita śmietana,
owoce z syropu,
swieze owoce,
gotowe polewy,
wiórki czekolady,
cukier puder,

Wszystko zmiksować. Całość musi mieć konsystencję gęstej śmietany. Wygrzac dobrze gofrownicę. Na talerzyk wylać trochę oleju lub roztopionego masła pomieszanego z olejem. Maczac w tluszczu pedzelek i smarować nim gofrownicę. Wylewać ciasto cienkim strumieniem na środek form waflowych. Nie wylewać dużej ilosci ciasta na całość formy. Pod wpływem ciepła i ciężaru gofrownicy, ciasto powinno rozpłynac się także na niewypełnione surowym ciastem boki formy. Piec na złoto. Powstrzymać się i pozwolić dzieciom zjeść pierwszych kilka sztuk.

Podawać z czym się lubi. A lubi się... ze wszystkim. Te domowe gofry sa tak dobre, że trudo się powstrzymać. Najlepiej zrobić proporcję na całe 40 albo więcej sztuk. Bo jak się już raz zacznie a maszyna stoi na wierzchu... sa pyszne na śniadanie, deser i kolację. A i wieczorem, jak wszyscy już pójda spać, przychodzi na nie chętka. Wystarczy wtedy tylko wyjąć ciasto z lodówki. Moze stać nawet ze trzy dni. Może moze i dłużej, ale u mnei nigdy nie dotrwało.

Aaaach... przednówek nie musi być wcale smutny. A dieta? No cóż... zacznę znów po świętach...