środa, 28 lutego 2007

Przełamywanie lodów

W naszym domu nigdy nie piekło się chleba. Bo przecież można kupić w sklepie. Dobry, świeży, w tysiącu wydan i smakow. Tak przynajmniej mi mówiono. Że można – wierzyłam, że świeży – nie miałam wątpliwości, czy dobry… jakoś podskórnie podejrzewałam, że nie do końca. Ale… bałam się spróbować przeciwstawić ‘tradycji’ kupowania, bo obawiałam się, że wypiek chleba zarezerwowany jest wyłącznie dla obdarzonych co najmniej mocami nadprzyrodzonymi. Tymczasem... to może z innej beczki… Podobno specjaliści od socjotechniki już dawno wymyślili sposób na to, żeby klient w sklepie kupił więcej i upierał się, że zrobił to z własnej nieprzymuszonej woli, a nie z powodu działania specy od promocji i sprzedaży. Zabieg jest dziecinnie prosty – wystarczy, by w sklepie, do którego przychodzimy, pachniało świeżym, jeszcze gorącym chlebem. I już! I nie szkodzi, że akurat ten sklep pieczywa nie sprzedaje, musi pachnieć… podobno pod wpływem tego zapachu człowiek mięknie jak dobrze wyrobione ciasto chlebowe, staje się mniej odporny na nagabywania czy reklamy i promocje. Pewnie tak, choć nie potrafię powiedzieć, bo gdy czuję w sklepie zapach świeżego chleba, wciągam go głęboko w nozdrza, na chwilę zamykam oczy widząc te wszystkie cudowności, które przywodzi na myśli i… uciekam. Nie chcę dać się złapać w sieć J. A jak już wrócę do domu, to… szybciutko wyciągam z szafki mąkę, z lodówki drożdże, mleko, kefir czy jogurt i jajka i już jestem gotowa do swojej domowej magii. Bo, jak się przekonałam, ten prawdziwy cud w postaci własnego domowego pieczywa, to magia, ale taka w zasięgu ręki. Wystarczy mieszanka cierpliwości, serca, odpowiedniej temperatury i paru, często najprostszych składników. Pierwsze wypieki pozostawiają zazwyczaj dużo do życzenia, ale dają taką satysfakcję, ze wydaje się, ze człowiek smakuje ambrozji. Kolejne są już lepsze i ‘bardziej sklepowe’, ale ten pierwszy ma się w oczach i nosi na sercu, jak wspomnienie prawdziwego cudu dokonanego własnymi rękoma.

Trzeba się po prostu przełamać. A że najszybciej piecze się chleby na drożdżach, to należy zacząć od przekonania siebie samego, że chleb, to nic innego, jak drożdżowa bułka. A żeby nie zwątpić, należy… zaczynić drożdże. Wtedy nie ma już ucieczki… Najprostszym i najlepszym jak dotąd ze znanych mi przepisów jest przepis na chleb tostowy.

DOMOWY TOST

A w zasadzie ni to chleb, ni to bułka.
Niesłodka, mięciusia, uroczo pachnąca masłem.
Nadaje się na tosty, nadaje na grzanki, dzieci ją kochają.

Składniki:

0,5 kg pszennej mąki (plus ewentualnie 0,5 szkl.),
drożdże - opakowanie suchych (7 g) lub świeże (14-20 g),
1 jajko,
3 dkg miękkiego masła,
1/2 łyżki soli,
1/4 łyżki cukru,
szklanka mleka,

Sposób przygotowania:

Wszystkie składniki (oprócz masła i dodatkowej mąki) wymieszać, zacząć wyrabiać (jeśli w użytku są drożdże świeże, to najpierw z drożdży, 1/8 szklanki mleka, cukru i dwóch łyżek mąki zrobić zaczyn i dać mu lekko wyrosnąć, potem dodać do reszty składników i wyrabiać). Kiedy ciasto jest już w miarę wyrobione, dodać miękkie masło porwane na drobne kawałeczki (ale bez fanatyzmu ;-) ) i dalej wyrabiać, aż masło zostanie zupełnie wchłonięte i ciasto stanie się gładkie. Ciasto musi być sprężyste ale raczej luźne. Nie powinno lepić się do rąk. Jeśli po dodaniu pół kilograma mąki będzie się nadal lepić, to dodawać po trochu dodatkowe pół szklanki.
Zostawić do wyrośnięcia na 1,5-2 godziny (powinno podwoić objętość)Odgazować, uformować żądany kształt (ja piekę w keksówkach), odstawić do wyrośnięcia (około 0,5-1 h). Moje rosną tyle, ile rozgrzewa się piekarnik.
Rozgrzać piekarnik do maksymalnej temperatury. Chlebki posmarować wodą lub rozkłóconym żółtkiem. Piec w maksymalnej temperaturze do lekkiego zrumienienia (około 7-10 min), zmniejszyć temperaturę do ok. 150 stopni. Dopiekać około 15-20 minut. Będzie gotowe, gdy uderzone od góry, wyda głuchy dźwięk. Wyjąć, wyłożyć na kratkę, ostudzić.




Teraz prawie to samo, ale...


CHLEB PSZENNO-ZYTNI





składniki:

25 dkg mąki pszennej,
25 dkg mąki żytniej,
opakowanie suchych drożdży 7 g lub 14-20 g swiezych,
1 jajko,
3 dkg masła,
1 łyżeczka soli,
1 łyżeczka cukru,
1/4 l mleka,
dowolne ziarna do dodania i/lub posypania

sposób przygotowania:

Z podanych składników zagnieść luźne ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia, aż podwoi swoją objętość (ok 1-1,5 godz). Odgazować. Uformować bochenki lub włożyć do foremek, odłożyć do ponownego wyrośnięcia (30-50 min). Jeśli po tym czasie całość będzie wydawała się nienaturalnie "spuchnięta", delikatnie odgazować.
Wierzch posmarować wodą, posypać dowolnymi ziarenkami.
Piekarnik nagrzać do maksymalnej temperatury (ok 20-25 minut), spryskać go wodą lub do środka wstawić rynienkę z wodą.
Wstawić chleb, piec na maksymalnej mocy przez pierwsze 7-10 minut lub do wyraźnego zrumienienia się skórki, zmniejszyć temperaturę, dopiekać jeszcze przez ok 10-15 minut (aż skórka uderzona łyżeczką wydawać będzie głuchy dźwięk).
Wyjąć, wyłożyć na kratkę, wystudzić. Podane czasy pieczenia dotyczą chleba w średniej keksówce, bochenek piec wg kategorii "rumianości" i "głuchości skórki".
Niby jest zwykły, a magicznie niezwykły. Jak każdy domowy chleb.

Początek


Mała fasolka. Dobrze odżywiona i pielęgnowana. I już. Tak się zaczęło :-). Dom, który pamiętam, to dom zawsze pełen ludzi. Rodzina, znajomi, goście. Drzwi się nie zamykały. Było głośno, radośnie, beztrosko i smacznie. I… dużo. Zawsze. Dużo i smacznie. Obowiązywało parę podstawowych zasad: wejdź, usiądź, zjedz (najlepiej dużo), przejdź się po ogrodzie, zjedz jeszcze i zostań na noc. A jak musisz wyjść wieczorem, to weź na drogę to, co ci wręczą. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było inaczej. Moja Babcia nauczyła się tego od swojej mamy, moja mama od swojej, ja też wyssałam to chyba z mlekiem matki. Po mnie już teraz przejmują to moje córki. Moje najlepsze wspomnienia z dzieciństwa, to duży słoneczny pokój, w którym bawiłam się samochodami, cicho grające radio podające komunikat, że w Zawichoście i Miedonii ubyło 2, a przybyło 7, że ostatni krótki sygnał oznacza godzinę dwunastą… do tego cichy bulgot gotującej się zupy i babcia obierająca ziemniaki. W życiu nie widziałam jeszcze, żeby ktoś piękniej obierał ziemniaki! Spadające do koszyczka obierki były cieniuteńkie i równiutkie. Każdy wycyzelowany niemalże z iście zegarmistrzowską precyzją. Raz – ziemniak chwytała wprawna dłoń Babci, dwa – z delikatnym ‘pyk’ ucięty cieniutki plasterek obierki był oddzielany od świeżego, jeszcze wilgotnego miąższu ziemniaka, trzy – cicho lądował na stosiku już leżących tam obierek. Mogłam na to patrzeć godzinami. Zafascynowana i świadoma tego, ze nigdy tak nie będę potrafiła. Zresztą mam świadomość, że wielu rzeczy nigdy nie zrobię tak jak Ona. Nie będę tak łagodna, tak kochająca ludzi i ufna. Nigdy nie posiądę tej mądrości, która niewiadomo skąd leżała w jej głowie poukładana w równe stosiki. Nigdy, mimo przeczytanych książek, odwiedzonych krajów, studiowanych języków i przedmiotów, nie będę patrzyła tak mądrze i rozumnie na otaczający mnie świat, jak moja prawie niepiśmienna Babcia. Aaaach… dobry wileński wychów. Częścią tegoż wychowu było też wpajane najpierw Jej, potem nam hasło – ‘Gość Niewolnik’ i zasada, że nikt z naszych domów NIE MOŻE wyjść głodny. Najpierw, jako nastolatkę mnie to denerwowało, a potem, w miarę upływu czasu odkryłam, że zasiane w dziecięctwie ziarno zaczęło kiełkować rozrosło się na dobre, tak jak kiedyś tamta fasolka. Teraz… mimo, że jedzenie, to nie sens życia, co oczywiste, to… kocham karmić. I patrzeć jak innym smakuje. Co prawda, ze wstydu, że moje obierki są grube i kanciaste kupiłam sobie obieraczkę i nie używam w ogóle smalcu, to jednak… coś chyba we mnie z tego południowego lenistwa zostało. Często, stojąc przy kuchni, wspominam i wzdycham. Mam oczywiście świadomość tego, że rozmowa o tym, czy łatwiej zostać księżniczką czy złodziejką już się nigdy nie powtórzy… Pamiętam też, że odpowiedź: ‘I jedną i drugą, moje dziecko…’ zburzyła mocno mój ówczesny światopogląd. A jako, że pomna ostrzeżeń Babci, nie zostałam ani jedną ani drugą, to dla odreagowania… gotuję.